styczeń w Macondo

styczeń w Macondo

czwartek, 22 sierpnia 2013

Zapach bazylii

Z początku Jose Arcadio Buendia był czymś w rodzaju młodego patriarchy, który dawał wskazówki, jak obsiewać pole, udzielał rad w sprawach wychowywania dzieci czy hodowli zwierząt i pracował razem ze wszystkimi, nawet fizycznie, dla dobra całej gminy. Ponieważ jego dom od początku był najlepszy we wsi, inne domy urządzono na jego obraz i podobieństwo. Był tam przestronny i dobrze oświetlony salon, jadalnia, która wyglądała jak terasa z kwiatami w jaskrawych barwach, dwie sypialnie, patio z olbrzymim kasztanem pośrodku, dobrze utrzymany ogród warzywny i zagroda, gdzie w pokojowej koegzystencji żyły kozy, świnie i kury. Jedynymi zwierzętami, których hodowla była zabroniona w domu i w całej wsi, były koguty trenowane do walki.
Urszula wiodła żywot równie pracowity jak jej mąż. Ta drobna, poważna i niezwykle ruchliwa kobiecinka o żelaznych nerwach, której nigdy nie słyszano śpiewającej, wydawała się wszechobecna i krzątała się od świtu do późnej nocy z lekkim szelestem batystowych halek. Dzięki niej podłogi z ubitej gliny, niepobielane mury, proste drewniane meble, sporządzone przez nich samych, były zawsze czyste, a stare kufry, w których przechowywano bieliznę, wydzielały przyjemny zapach bazylii.
Sto lat samotności Gabriel Garcia Marquez

Wszystko zaczyna się krystalizować - znalazłyśmy drabiny, naszą ławkę przy witrynie wykona Bartek, kolejny, młody, zdolny meblarz, stół zrobimy same, mebel do pakowania pewnie znajdzie się u nas w domu, lampy wieszamy w sobotę no i wszystko już jutro będzie wymalowane! Pierwsza część ma takie ściany:

A druga część jeszcze musiała dziś zaczekać, ale za to omawialiśmy w niej resztę ważnych spraw czyli - schody zostają murowane, robimy porządek z rurami od wody, wywalamy okno z antresoli, zostawiamy za to drewniane framugi i malujemy je na niebiesko...  Wiemy też, jakie będą stoliki i że Groszek dobrze zaprojektowała bar i jego zaplecze! Znalazłyśmy dziś też idealne dla nas krzesła więc wystarczy już tylko po nie pojechać... 


Po wszystkim postanowiłyśmy, że jak poukładamy pierwszą część (bo druga jest odrobinę bardziej kłopotliwa) robimy Małe Otwarcie czyli wernisaż obrazu, który namaluję na ścianie od antresoli i mały koncert, którego szczegóły już omawiamy... za trzy tygodnie wszystkim pasuje? Damy radę?! Musimy! 
Lena

Ale najpierw ciąg dalszy naszej rodzinnej przygody meksykańskiej. To było w niedzielę, kiedy pojechałyśmy bladym świtem (7.10) do Poznania i wpadłyśmy w objęcia cudownych kobiet czyli Izy i  jej córki Hani i jej córki Ludwiczki. Był tam jeszcze boski Olo, ale z racji młodego wieku nie brał udziału w dyskusji! 


Hania wyszła szczęśliwie za mąż za Marco, meksykańskiego lekarza i teraz mieszka Tam - czyli w bajecznym Meksyku. Ponieważ jest niezwykle energiczną osobą właśnie zajęła się promocją kultury ludowej swojego regionu z pasją i wytrwałością. Odkrywa niezwykłe światy, pełne koloru, słońca i  wyobraźni. My też popadłyśmy w zachwyt i niedługo piękne meksykańskie hafty pojawią się w Macondo i w Manufakturze. 
A taki zestaw pamiątek Hania przywiozła swojej mamie w prezencie: 


A Lena zrobiła sesję zdjęciową Ludwice, która ma tyle wdzięku, że jest to nie do wytrzymania! A do tego mówi cudną mieszaniną polskiego i hiszpańskiego.




To była wspaniała niedziela, dzięki Izie, Hani i Ludwiczce i uśmiechom Ola czułyśmy się jak w raju (meksykańskim raju?). A po powrocie zaskrzeczała rzeczywistość, wizyta u rzecznika sanepidu rozwiała marzenia o spokojnym świecie. Teraz trzeba stawić czoło kłopotom i pokonać je. Damy radę, damy radę... 
Julia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz