styczeń w Macondo

styczeń w Macondo

poniedziałek, 25 listopada 2013

Wielkie OTWARCIE!!

Sytuacja pozostała więc bez zmian przez dalszych sześć miesięcy, aż do tej tragicznej niedzieli, kiedy Jose Arcadio Buendia wygrał w walce kogutów z Prudenciem Aguilarem. Wściekły i wzburzony widokiem krwi swego koguta Prudencio odsunął się od przeciwnika na taką odległość, aby wszyscy obecni mogli usłyszeć to, co chciał mu powiedzieć.
- Winszuję ci! - krzyknął. - Może wreszcie ten kogut odda przysługę twojej żonie!
Jose Arcadio spokojnie zabrał swojego koguta.
- Zaraz wracam - oznajmił wszystkim. Potem zaś zwrócił się do Prudencia Aguilara: - A
ty idź do domu po broń, bo przyjdę cię zabić.
Po dziesięciu minutach wrócił ze straszliwą śmiercionośną włócznią swego dziada. Prudencio Aguilar czekał na niego u wejścia na kogucią arenę, gdzie zebrało się już pół miasteczka. Nie miał czasu się bronić. Włócznia Josego Arcadio Buendii, rzucona z niewiarygodną siłą i z taką samą celnością, z jaką ciskał ją pierwszy Aureliano Buendia, gdy tępił grasujące w okolicy jaguary, przebiła mu gardło na wylot. Tej nocy, gdy czuwano przy zwłokach Prudencia na arenie walk kogucich, Jose Arcadio Buendia wszedł do sypialni w chwili, gdy jego żona wkładała swój pas cnoty. Potrząsając jej włócznią przed nosem rozkazał: „Zdejmij to". Urszula uczuła się bezsilna wobec zdecydowanej postawy męża. „Ty będziesz odpowiedzialny za to, co się stanie" - szepnęła. Jose Arcadio Buendia wbił włócznię w klepisko.
- Jeżeli urodzisz iguany, będziemy wychowywać iguany - powiedział. - Ale nie będzie już więcej ofiar w tym miasteczku z twojej winy.
Gabriel Garcia Marquez Sto lat samotności


I już po wielkim otwarciu! Jeszcze nigdy w Macondo nie było tylu ludzi naraz! Tłum gości wypełnił po brzegi całą kawiarnię i ciągnął się aż do sklepu, gdzie wszyscy łapaliśmy dźwięki zza wielu głów wypełniających korytarz. Dominik i Mateusz zaczarowali Macondo wspaniałą muzyką. 


Żal i nienasycenie po ostatnich dźwiękach finalnej piosenki nakłonił naszych artystów do wykonania bisu, do którego cała sala, dobrze znając słowa, wtórowała Mateuszowi. Jeśli ktoś ma ochotę zaśpiewać jeszcze raz to:


Po koncercie przyszedł czas na uroczyste otwarcie i wernisaż. 


Rozdałyśmy więc pięciu odważnym mężczyznom (nie do końca schłodzone) szampany, które wystrzeliły z wielkim hukiem i wszyscy razem wnieśliśmy toast za nasze Macondo! 
Ostatni goście wyszli przed 21, a nam się wydawało, że jest co najmniej północ... 
W Macondo jest pięknie! Dziś usiadłyśmy sobie z kawą - ja, mama i Ami. Zaczęłyśmy rozmawiać i na chwilę zupełnie zapomniałam, że jestem w pracy! 
No właśnie - KAWA! Jak już mama wspomniała ostatnim razem nasze kawy i herbaty noszą imiona wielkich pisarzy. I tak: 
espresso to Rainer Maria Rilke
kawa z pianką to Sylvia Plath
kawa z miodem to Bolesław Leśmian
kawa z chili to Jorge Luis Borges
kawa cynamonowa to Bruno Schulz
kawa pomarańczowa to Boris Vian
kawa z bitą śmietaną i polewą czekoladową to Agatha Christie
kawa z bitą śmietaną i syropem to Hans Christian Andersen
herbata owocowa to Halina Poświatowska (na zimę z gwiazdkami)
hebrata biała to Italo Calvino
herbata czarna z konfiturą to Aleksander Puszkin
Ja najbardziej przepadam za Bruno Schulzem, a mama za Rainer'em Maria Rilke z odrobiną cukru. 
Odpowiadając na pytanie Anny - jaka kawa nazywa się Marquez - jeszcze takiej nie ma. Odpowiedź na to pytanie przyjdzie z czasem... 
Wspaniale było dziś siedzieć w Macondo. Naprawdę nam się udało stworzyć tam wyjątkową atmosferę. Jest kolorowo, egzotycznie, tajemniczo. Trochę jak w ogrodzie i trochę jak w Ameryce Południowej. Wszystko jest zanurzone w dźwiękach kojącej muzyki i zapachu, kawy, kwiatów i świec. Powinnam przecież spędzając czas w Macondo czuć natłok niezałatwionych spraw, a tymczasem się uspokajam, uśmiecham, czuję że wszystko jest możliwe i że nam się uda! 
...nasza Hania nakrzyczała na mamę, że nie napisałyśmy nic w niedzielę, więc muszę się przyznać, że to moja wina, bo namówiłam mamę, na kupno puzzli - i to dwa obrazki w jednym pudełku... no i przepadłyśmy! Zapomniałyśmy o bożym świecie.... i skończyłyśmy układać o pierwszej w nocy... 
Lena

Było to nasze Wielkie Otwarcie i jednocześnie ostatnie! Nie byłam zdenerwowana i poczułam się bezpiecznie, kiedy już przed szóstą zaczęli przychodzić  pierwsi goście. 


A była to mieszanina przyjaciół, którzy przyszli z kwiatami i winem, rodziny (przyjechała z Poznania kochana ciocia Marylka, wielki podróżnik, która jak tylko wróci z Wysp Kanaryjskich, to zrobimy w Macondo spotkanie pierwsze z cyklu spotkań z podróżnikami), pani Laura z Urzędu Miasta, znajomi z uczelni Leny, zaproszeni klienci z galerii, nieznajomi, którzy przeczytali anons w gazecie. Niesamowicie mili ludzie, każde wolne miejsce zajęte, te na krzesłach, na skrzyni, na antresoli, na każdym stopniu schodów, na barze, w korytarzu i w części pierwszej, aż po parapet okien witryny i gości przybywało i przybywało. 


Mateusz zaśpiewał naprawdę pięknie i zawodowo ( a przecież nie wiedziałyśmy jak on śpiewa!), wystrzeliły szampany, poszły w ruch kubeczki, a potem już tylko radość. 


Wspaniała była Ami, która tego dnia zachowała się cudownie i była naszym mocnym wsparciem. No tak było i pewnie dlatego, z tego poczucia satysfakcji niedziela musiała być dniem pustym, wolnym, bezczynnym (chociaż byłyśmy z Marylą na spacerze w parku), dniem odpoczynku. Nasz dom przedstawia ogromne pobojowisko, ale pies Fiodor i kot Bruno wyglądają na zadowolonych. A teraz uwaga, uwaga, zanim za parę dni przedstawimy szczegółowy plan naszym działań i różnych projektów, zapraszamy czytelników naszego bloga, którzy do soboty odwiedzą Macondo na gratisową kawę z przedstawionego przez Lenę menu. Nasze hasło: IGUANA. Do zobaczenia! 



Julia

piątek, 22 listopada 2013

Na dzień przed...

Istniał bowiem straszliwy precedens. Pewna ciotka Urszuli wyszła za wuja Josego Arcadia Buendii i urodziła syna, który przez całe życie nosił niezwykle luźne spodnie i umarł z upływu krwi, przeżywszy czterdzieści dwa lata w stanie absolutnego dziewictwa, bo przyszedł na świat i chodził do końca swych dni z ogonkiem chrząstkowym w kształcie korkociągu, zakończonym kępką włosów. Był to świński ogon, którego nigdy nie widziała żadna kobieta i którego utratę nieszczęśnik przypłacił życiem, gdy pewien zaprzyjaźniony rzeźnik odrąbał mu go tasakiem. Jose Arcadio Buendia z beztroską swych dziewiętnastu lat rozstrzygnął problem jednym zdaniem: „Nic mi nie przeszkadza, jeśli będę miał prosięta, byle umiały mówić". Tak więc pobrali się, a wesele z orkiestrą i fajerwerkami trwało trzy dni. Byliby szczęśliwi już od tej chwili, gdyby matka Urszuli nie nastraszyła jej złowrogimi prognostykami co do potomstwa i nie wymogła na niej odmowy dopełnienia powinności małżeńskiej. W obawie, że krewki i porywczy mąż weźmie ją gwałtem w czasie snu, Urszula kładąc się do łóżka wciągała na siebie rodzaj zgrzebnych spodni, które matka uszyła jej z żaglowego płótna, umocnionych systemem krzyżujących się rzemieni i zamykanych z przodu na grubą żelazną klamrę. Trwało to przez kilka miesięcy. W ciągu dnia mąż zajmował się trenowaniem kogutów do walki, ona zaś haftowała z matką na krosnach. W nocy mocowali się przez kilka godzin z napięciem i gwałtownością, która zaczynała już niemal zastępować im zbliżenie miłosne, aż w końcu mieszkańcy miasteczka wywęszyli, że coś tu nie jest w porządku, i rozpuścili pogłoskę, że Urszula w rok po ślubie pozostała dziewicą, ponieważ ma męża impotenta. Jose Arcadio dowiedział się o tej plotce ostatni.
- Widzisz Urszulo, co gadają ludzie - powiedział z wielkim spokojem do żony.
- A niech sobie gadają - odparła. - My wiemy, że to nieprawda.
Gabriel Garcia Marquez, Sto lat samotności


Uwaga, uwaga jesteśmy już po odbiorze lokalu i wszystko się udało, spełniłyśmy wszystkie warunki. Do ostatniej chwili montowaliśmy nowe światła, wykańczaliśmy bar, zmienialiśmy umywalkę i jeszcze parę drobiazgów. Umyłam jeszcze podłogę i już przyszła Lena, a potem miły pan Paweł i wszystkim formalnościom stało się zadość. 


A teraz wigilia Wielkiego Otwarcia i wieszanie wystawy bardzo pięknej...

 
...i jeszcze jutro rano listwy podłogowe położy Andrzej i można będzie czekać na gości. Lena próbuje w międzyczasie zostać baristką z małego Macondo i się denerwuje, bo maszyny są niedoskonałe. Na prawdziwy dobry ekspres musimy dopiero zarobić. Wymyśliłyśmy dziwne menu, próbując połączyć pomarańczowy smak kawy z pisarzem bądź poetą. Taka zabawa. 


I jest anons w "Gazecie Wyborczej" o naszym otwarciu! Mateusz, który ma śpiewać Sinatrę coś się do nas nie odzywa, więc chyba będzie musiała zaśpiewać Lena!? No cóż, ja jej nie pomogę. Z jednej strony mam tremę przed jutrzejszym dniem, a z drugiej cieszę się, że będziemy mogły już rozpocząć kolejny etap tworzenia Macondo, popijając pyszną kawę cynamonową na przykład, czyli Bruno Schulz i zagryzając ciasteczkiem Proust. A  na tym kolejnym etapie czeka tyle marzeń... 
Julia

Dziwnie się teraz mieszają emocje. Raz jesteśmy spięte, a zaraz potem się z tego śmiejemy, potem znowu mobilizacja i po chwili kolejny dowcip... Układałam dziś oświetlenie w Macondo i myślałam o tym, ile już wystaw powiesiłam i ile jeszcze przede mną i że warto podejmować się najbardziej wariackich pomysłów i im wcześniej tym lepiej, bo nabiera się doświadczenia. Oczywiście pomyślałam sobie, że dalej potrzebuję się uczyć i uczyć i uczyć... No i przyglądam się jak mobilizuje się moja głowa i ile potrafię wyprodukować nie takich znowu złych pomysłów, jak jest ciągle tak mało czasu, a pod nogi wpadają przeróżne kłody. 
Nasza ekipa pracuje jak szalona, a ja gdzieś pod ich nogami kończę moje obrazy. 




Grzesiu zrobił nawet mały performance i malował drabinę na ulicy...


Żeby dobrze powiesić prace trzeba je najpierw ułożyć na naszym NOWYM barze!



 
Wczoraj udało nam się zrobić wyśmienite zakupy! Szukałyśmy (przestraszone brakiem wyboru i daleką drogą na Bielany) poduszek na nasze krzesła. I znalazłyśmy wspaniałe, kolorowe kocyki! Ze szczęścia zaczęliśmy się wygłupiać w sklepie i kupiliśmy sobie małe głupoty dla przyjemności. Grzesiu o mało nie wyszedł w kominiarce dla dzieci...


Najbardziej cieszy mnie to, że ciągle się wygłupiamy i śmiejemy. 
No dobrze, wracam do ostatecznego doszkalania się jako baristki! 
Lena


niedziela, 17 listopada 2013

Sztuczka magiczna!

W tej to zapadłej wsi mieszkał od bardzo dawna, zajmując się uprawą tytoniu, Jose Arcadio Buendia, Kreol, z którym pradziad Urszuli wszedł w spółkę tak owocną, że w ciągu kilku lat obaj dorobili się fortuny. Kilka wieków później praprawnuk Kreola ożenił się z praprawnuczką Aragończyka. Dlatego też w chwilach, gdy Urszulę wyprowadzały z równowagi obłąkańcze pomysły męża, przeskakiwała trzysta lat przypadków i zrządzeń losu, przeklinając godzinę, w której Francis Drakę napadł na Riohacha. Był to po prostu sposób wyładowania gniewu, w rzeczywistości bowiem czuli się związani aż do grobu węzłem mocniejszym niż miłość - wspólnym wyrzutem sumienia. Byli kuzynami. Razem wychowali się w dawnej wsi, którą z czasem przodkowie obojga, dzięki swej pracowitości i dobrym obyczajom, uczynili jednym z pierwszych miasteczek w prowincji. Chociaż małżeństwo między nimi było do przewidzenia od momentu ich przyjścia na świat, kiedy wyrazili chęć pobrania się, krewni próbowali temu przeszkodzić. Obawiali się, że tę dorodną parę potomków dwóch od wieków ze sobą spokrewnionych rodów może spotkać hańba wydania na świat potworków i że ze związku tego narodzą się iguany.
Gabriel Garcia Marquez, Sto lat samotności


Co za tydzień!! Dziś właśnie myślałam o tym z jakim spokojem przyjmuję oziębiającą się pogodę, bo mam wrażenie, że w tym pędzie chłód mnie w pewien sposób omija. Ta myśl przyszła do mnie, kiedy rano jechałyśmy z mamą przez ścięte pola kukurydzy odcięte mgłą od ruchliwej obwodnicy, a z radia rozbrzmiewał przepiękny kwartet smyczkowy Schuberta "Der Tod und das Madchen" (Śmierć i dziewczyna - jak przetłumaczyła moja mama, ostatnio próbujemy od czasu do czasu przypominać sobie, co mama pamięta z niemieckiego żeby się trochę poduczyć... udało nam się dobrze przetłumaczyć?) 


Macondo rozkwita! Ciągle pełno ludzi - zarówno gości jak i pracowników! Ostatni siedzieliśmy tam w siedem osób i zrobiło się bardzo rodzinnie. Najbardziej zapadł mi w pamięć krótki moment kiedy Gabrysia, Marta i mama wesoło rozmawiały przy wieszaniu aniołów i wykładaniu artystycznych zapałek na półkach, Grzesiu malował deski, na których będzie zamontowane światło, Andrzej i Szotu dyskutowali o sprawach technicznych, a ja, skulona na kanapie na antresoli, rysowałam sowę albo kwiaty i dochodził do mnie miły, radosny gwar sześciu zapracowanych osób. 





Dziś też było zabawnie, ale panowała atmosfera większego skupienia. Ja ciągle zmagam się z artystycznymi wyzwaniami. Już jakiś czas temu jak widzieliście powstał plakat, a do tego cała seria zaproszeń. Talent chyba mocno mnie kusił lub dusił, bo zaprojektowałam 6 różnych wariantów zaproszeń i wydrukowałam je na co najmniej 20 różnych papierach...

Oprócz tego rysuję, rysuję, rysuję... 



A dziś znowu wspinałam się na drabinę (jak ja nienawidzę wchodzić tak wysoko... i zawsze przypomina mi się, że jest firma Macondo, która zajmuje się pracami na wysokościach...) i stroiłam nasze okna w różne dziwy wywiezione z naszego domu (wydaje się, że zapasy cudów przez nas nagromadzonych są nieskończone...). 




To chyba musi tak być, że po chwilach spektakularnego zmęczenia i strachu przychodzi czas spokoju i radosnej pracy. Oby to trwało jak najdłużej. 

Wielkie Otwarcie już za mniej niż tydzień...  Denerwujecie się? Bo ja tak!

Lena

A ja mam zielone ręce od malowania bejcą płotków do okien. 


Wygląda to dość upiornie, ale przejdzie. Dzisiaj też były chwile upadku, Andrzej przewiercił ścianę na wylot i trzeba to naprawiać, zabrakło kawałka rurki, więc łazienka w rozsypce, Szotu też nie skończył, bo zabrakło złączek do listwy itd, itd... Miałam chwile irytacji, ukrywanej przed resztą i teraz muszę dzwonić do miłej pani Wiesi i przekładać odbiór choćby o dzień. A mgła była piękna. Chciałabym już zamknąć ten etap i pójść dalej i zamieszkać w Macondo i sprawdzić jak wiele może tam się zdarzyć. Ale cierpliwości, cierpliwości. I trzeba się nauczyć spieniać mleko na naszym nie najlepszym ekspresie, ale za to kawa będzie pyszna nawet bez pianki. No i marzy mi się wolny dzień, bez wychodzenia z domu i pobudki o szóstej rano. Chociaż ten rytm ma też swoje zalety, bo tak niewiele teraz mnie obchodzi, jak wyglądam, czy jestem dość wystrojona i wymalowana ("malowana lala, la, la, la..", to chyba śpiewała Karin Stanek) i uczesana. To przyjemne poczucie wolności. Uwaga, jutro poniedziałek i to w dodatku chłodny! Bądźmy dzielni, zwłaszcza o poranku, kiedy budzą się lęki i poranne potwory. Ostatnio staram się je pokonywać głębokim oddechem i myślą o czymś przyjemnym. Nawet pomaga. Macondo, Macondo, miło by było żyć też trochę magicznie. Może wystarczy się postarać i zobaczyć ile niezwykłych rzeczy i ludzi nas otacza. Na przykład nasz pies Fiodor, a nie mówię już o kocie Brunonie, a kwiaty i Lena? To prawdziwa sztuczka magiczna, prawda? 
Julia

środa, 13 listopada 2013

p r a w i e gotowe...

Kiedy korsarz Francis Drakę napadł w XVI wieku na miasteczko Riohacha, prababka Urszuli Iguaran tak bardzo zlękła się huku dział i bicia dzwonów na trwogę, że nie panując nad nerwami usiadła na rozpalonej płycie kuchennej. Oparzenia uczyniły ją do końca życia bezużyteczną małżonką. Siadać mogła tylko połową przeznaczonej do tego części ciała i wsparta na poduszkach, musiało jej też pozostać coś dziwnego w sposobie poruszania się, bo nigdy nie chciała chodzić przy ludziach nawet po domu. Wyrzekła się wszelkiego życia towarzyskiego dręczona obsesją, że jej ciało czuć spalenizną. Świt zastawał ją na podwórzu: bała się zasnąć, bo śniło się jej, że Anglicy ze swymi psami gończymi włażą przez okno do jej sypialni i haniebnie torturują rozpalonym do czerwoności żelazem. Jej mąż, kupiec aragoński, z którym miała dwoje dzieci, połowę dochodów ze sklepu wydawał na lekarstwa i rozrywki, próbując ulżyć jej lękom. W końcu zwinął interes i z całą rodziną powędrował, by osiedlić się daleko od morza, w wiosce spokojnych Indian, położonej u podnóża gór. Tam zbudował dla żony sypialnię bez okien, aby nie mieli którędy włazić piraci z jej koszmarnych snów.
Gabriel Garcia Marquez, Sto lat Samotności


Koszmarne sny czasami kończą się radosnym przebudzeniem. Tak się stało z "Damami i huzarami" w Olsztynie. Na trzeciej generalnej przyszła publiczność i odczarowała nasze strachy i niepewności. Radość zapanowała na scenie i na widowni i premiera była wspólną zabawą. A dzień był niezwykły, bo to była inauguracja otwarcia Teatru im. Jaracza po trzech latach remontu. Niezwykły wysiłek, zwłaszcza pary moich przyjaciół Janusza i Beaty (wzruszyłam się, kiedy na Gali Janusz dziękował Beacie ze sceny, a ja wiem ile razem wykonali trudnej, niesamowitej pracy) i całego zespołu, grającego przez trzy lata w dziwnych miejscach. Na premierze był obecny mistrz Penderecki, którego muzyka została wykorzystana w spektaklu. Wydarzenie. Po premierze jest zawsze takie słodko-gorzkie uczucie, bo radość z przedstawienia po aplauzie widowni i smutek z rozstania z zespołem ludzi, do których się człowiek przywiązał po dwóch i pół miesiącach wspólnej, codziennej pracy. A próby były fantastyczne, zabawne i przyjemne, zdolni i mili ludzie, wielu z nich to moi przyjaciele, więc będę tęsknić, już tęsknię! A Marzenie, mojej asystentce, zawdzięczam, że chwile zwątpienia i koszmarnych snów rozwiewała swoim optymizmem.



No a teraz, od wczoraj jestem w domu i zaczęłyśmy kolejną bitwę o wielkie Otwarcie. I wszystko jest p r a w i e  gotowe. Jak wiecie pewnie w tym prawie jest zawsze diabeł pogrzebany. Więc jest lista tych resztek i na dzisiaj są ostatnie (tych ostatnich pewnie końca nie ma) zakupy: listwy, szafka pod umywalkę w łazience, barierki do okien na antresoli, wentylator do kawiarni i itd. Trzymajcie kciuki.          
Julia 

Mama w domu!!! Nareszcie!!! 
Cudownie było pojechać znowu do Olsztyna - tak sobie pomyślałam wyruszając tam kolejny raz, że jest wiele takich miejsc w których czujemy się jak w domu... Nie spodziewałam się, że sama podróż pociągiem tak mnie uspokoi. Zawsze kiedy tak jadę, a za oknem przepływają te dryfujące krajobrazy myślę o Kapuścińskim, który w którejś ze swoich książek - zupełnie nie wiem w której - napisał, że gdy kiedyś jechał pociągiem, pomimo ambitnych planów, wpadł w pewnego rodzaju hipnozę i przez całą drogę patrzył przez okno.
Premiera była wspaniała - przyjechała do nas rodzina i świetnie się razem bawiliśmy! 
Byliśmy też razem w intrygującej restauracji Casablanca, gdzie zaczerpnęłyśmy moc inspiracji i podziwiałyśmy jak tam dali sobie radę ze wszystkim tym co my właśnie mamy przed sobą...
No właśnie! Zanim zdecydowałyśmy się na całe to szaleństwo związane z Macondo nie spodziewałam się, że będziemy przeżywać ciągłe wahania nastrojów - od euforii po rozpacz. Ciągle sobie powtarzam, że nie ma innej drogi... Kiedyś znalazłam taki cytat "tam gdzie warto dojść, nie ma dróg na skróty". Często, gdy myślę też o innych wspaniałych miejscach i zaczynam porównywać z nimi Macondo i myślę, że nie uda nam się za nic być jak "tamci" powtarzam sobie inną myśl, która już od bardzo dawna mi towarzyszy "nie porównuj się z nikim, bo zawsze znajdziesz kogoś lepszego i gorszego od siebie". Może to trochę śmieszne tak iść przez życie z kilkoma mottami w głowie, ale w chwilach krytycznych działają jak pierwsza pomoc. 
Ale, ale! 23 wielkie Otwarcie!!

 
Od wczoraj pracujemy już na pełnych obrotach, a lista zadań zamiast się zmniejszać to zwiększa się w zastraszającym tempie - całe szczęście, że już nie jestem sama! W tym miesiącu będzie nam też pomagać Gabrysia, która jako druga już po naszej Klaudynie robi u nas staż! 
W całym tym zamieszaniu odnalazłam gdzieś na marginesie zdarzeń zapał twórczy, który rozpala się chyba najlepiej w czasie zimowego przesilenia (obserwuję tą dziwną przypadłość co roku - im gorsza pogoda i bardziej szare niebo tym szerzej otwiera mi się głowa i ręce same zaczynają rysować) i nagle zupełnie zniknęły wszystkie wymówki, które wynajdywałam żeby nie rysować po naszych macondowych ścianach. Więc myślę, że jeśli jutro niespodziewanie nie zacznie się lato to Macondo pokryje się rysunkami nim zdążycie się zastanowić co mogłabym tam narysować! 
Lena

poniedziałek, 4 listopada 2013

5 złotych za dotknięcie lodu czyli szalona kobieta w niedzielę wieczorem

Jose Arcadio Buendia, nie rozumiejąc, wyciągnął rękę w kierunku lodu, ale olbrzym odsunął go. „Pięć realów za dotknięcie" - powiedział. Jose Arcadio Buendia zapłacił, dotknął ręką lodu i trzymał ją tak przez parę minut, podczas gdy jego serce biło mocno ze strachu a zarazem radości zetknięcia się z tajemnicą. Nie wiedząc, co powiedzieć, zapłacił jeszcze dziesięć realów, żeby jego synowie także mogli przeżyć to cudowne doświadczenie. Mały Jose Arcadio odmówił dotknięcia lodu. Aureliano, przeciwnie, zbliżył się o krok, położył rękę i natychmiast ją cofnął. „Gotuje się!" - krzyknął przerażony. Ale ojciec nie zwrócił na niego uwagi. Odurzony oczywistością cudu, zapomniał w okamgnieniu o klęskach swych szaleńczych pomysłów i o zwłokach Melquiadesa rzuconych na żer mątwom. Zapłacił następne pięć realów i z ręką na bloku lodowym, jak gdyby składał przysięgę na Pismo Święte, wykrzyknął:
- Oto największy wynalazek naszych czasów!
Gabriel Garcia Marquez Sto lat samotności

Siedzimy już w domu, spokojnie i pogodnie, zawinięte w koce zaraz zaczniemy oglądać film Wiedźma wojny - podobno wybitne kino, nominowany do Oscara. 
Właśnie uświadomiłam sobie, że październik zniknął w paszczy przeszłości jak jeden dzień. 
Macondo się rozświetliło, to chyba pierwszy zwiastun Świąt Bożego Narodzenia. Za wcześnie? 
(W Do widzenia do jutra jest taki dialog:
- Jacques o czym myślisz?
- o tobie... za wcześnie?
- za późno...) 

Dziś walczyłyśmy właśnie z bombkami:



...i kiedy już chciałyśmy się pozabijać z nadmiaru bombek i choinek przypomniałyśmy sobie, że musimy koniecznie zrobić zdjęcia na bloga i zaczęłyśmy latać z telefonami po całym Macondo, a największą głupawkę dostałyśmy kiedy z jarmarcznej strony lustra przeszłyśmy do tej zawalonej remontem... 
 ...i karuzela gra!
 koty zważone...
 Nasze zupełnie nowe sowy i jeden list! Zdolna ta Beata!
 Bardzo brakowało w Macondo pięknego lustra i oto Ola zrobiła najwspanialsze lustro klimtowe jakie mogłyśmy sobie wymarzyć!
 Zupełnie nie namawiając się z nikim dostałyśmy sowę z maszynami do szycia, a przypominam, że w naszym sąsiedztwie znajduje się punkt napraw takich maszyn!!!! (Podobno najlepszy w mieście...)
 A tu nasza piknikowa walizka zapełniona świecidełkami!
 No i chrupiące gwiazdki z nieba (to nasz temat przewodni, bo jak byłam mała i ciągle czegoś chciałam to mama mówiła mi: a ja bym chciała gwiazdkę z nieba! I powtarzała to tak często, aż w końcu z przekory i złości powiedziałam jej: i nie dostaniesz!! ...parę lat później, jak zmądrzałam (i miałam już swoje kieszonkowe:P) kupiłam mamie wspaniałą gwiazdkę z nieba na urodziny.)
 I jeszcze bardzo ruchliwa walizka pełna kotów, psów i... słoni.
 No i druga strona lustra!!!!
 I płacz nad rozlaną kawą na nasz piękny już, tuż, tuż skończony blat!
 I tak to tam teraz wszystko wygląda. Mnóstwo emocji!
Lena





Nie, to nie jest lustrzane odbicie rzeczywistości tylko zdjęcie witryny Macondo od środka. W końcu byłyśmy tam razem, jest pięknie, ale jest też druga strona lustra. Jeszcze tydzień, jeszcze premiera i potem już tylko spełnianie macondowych marzeń. Będzie ostra walka o kawałek świata zbudowany od nowa, z różnych kawałków naszego koncertu życzeń. Mam nadzieję, że zachowamy rozsądek i pogodę ducha. A propos był dzisiaj u nas mój wujek, Ojciec Chrzestny całej rodziny i zapytał patrząc na witrynę: "A kto to wie, co to jest to Macondo?" No właśnie, co to jest, jak to można nazwać inaczej niż Macondo? Zakręciłyśmy się w naszym realizmie magicznym i brak nam słowa? A może zbyt przywiązałyśmy się do naszej nazwy, że wydaje nam się oczywista, a zwykły przechodzień nas nie zrozumie? Ale czy istnieje zwykły przechodzień? No dość tych pytań na dzisiejszy wieczór. Zwłaszcza, że zanim wyszłyśmy z naszego jarmarku cudów, wpadła do nas "szalona kobieta w niedzielę wieczorem", jak sama się nazwała, która zgubiła kupione u nas meksykańskie etui na komórkę w autobusie (uczciwego znalazcę prosi się o...) i koniecznie musiała sobie nabyć kolejne. Wspaniałe, prawda? 
Jutro rano wracam do Olsztyna na ostatni tydzień prób. To wielki wysiłek, ale też wspaniałe uczucie, kiedy zamyka się cała kompozycja spektaklu. A potem już tylko szalona trema przed premierą i spotkaniem z publicznością. Nie przepadam za tą premierową adrenaliną, zwłaszcza, że już nic nie mogę zmienić. No cóż trzeba to przeżyć. Ale to za tydzień, a dzisiaj po krótkich wakacjach w domu, cieszę się z tej gwiazdki, którą zapaliłyśmy wieczorem w Macondo. 
Julia