styczeń w Macondo

styczeń w Macondo

sobota, 31 sierpnia 2013

Wagary... i z nich powroty

Ten duch inicjatywy społecznej zanikł wkrótce, porwany gorączką magnesów, obliczeniami astronomicznymi, marzeniami o transmutacji złota i chęcią poznania cudów świata. Dawniej przedsiębiorczy i schludny Jose Arcadio Buendia zrobił się teraz niedbały, chodził nieporządnie ubrany, z dziką brodą, którą z wielkim wysiłkiem Urszuli udawało się strzyc czasem za pomocą kuchennego noża. Wiele osób 'uważało go za ofiarę jakiegoś dziwnego czaru czy zaklęcia. Ale nawet ci najmocniej przekonani o jego obłędzie porzucili pracę i rodziny, aby iść za nim, kiedy zarzuciwszy na ramię narzędzia zwołał wszystkich, żeby utorować przez las drogę, otwierającą wsi dostęp do wielkich wynalazków.
                                                                                   Sto lat samotności, Gabriel Garcia Marquez

Kolejny intensywny tydzień za nami, mama na chwilę w domu, a mi we wspomnieniach z minionych siedmiu dni najbardziej wybija się moja ucieczka na wagary... Tak! Zrobiłam sobie jeden dzień wagarów i polecam takie szaleństwo wszystkim zapracowanym i zmęczonym - ale i ostrzegam, że tęsknota za właśnie przeżytymi chwilami wolności jest bardzo dojmująca i czasem może powodować chwilowy paraliż po powrocie do pracy, ale... i tak warto! 
Wszystko zaczęło się w czwartek rano, kiedy siedząc sobie z moim przyjacielem Tadeuszem w ogrodzie i popijając poranną kawę westchnęłam nad niespełnionym tego lata marzeniem o wypadzie nad jezioro... Tadeusz, jak to on, bez namysłu wykonał jeden, krótki telefon do reszty naszej paczki i tak oto po chwili było już wiadomo, że nic nie stoi nam na przeszkodzie i uciekamy z miasta! Wyszykowałam się, założyłam letnią sukienkę w kwiaty, spakowałam wszystko co jest niezbędne na tego typu przygodach i wyjechaliśmy. Po drodze porwaliśmy pozostałych - Marcina i Huberta - i już byliśmy w pełni gotowi na podbój podwrocławskich kurortów. Marcin, który najlepiej zna się na tego typu okolicach poprowadził nas do kamieniołomów pod Sobótką i tam czekał na nas zupełnie kosmiczny pejzaż - potężna, bezkresna dziura na samym dnie wypełniona wodą. Siedliśmy na skraju przepaści i spędziliśmy tam sporo czasu na wyjątkowo letnich czynnościach, czyli opalaniu się, wygłupach, słuchaniu naszej ulubionej muzyki i robieniu sobie zdjęć. Z naszej wakacyjnej zabawy wybudził nas potężny szerszeń, który nie mógł się nadziwić naszą obecnością i groźnie krążył nad naszymi głowami. Uznaliśmy, że to dostateczny znak, aby ruszać dalej w drogę i pojechaliśmy spragnieni obiecanego jeziora do Mietkowa. I tak spełniło się moje największe marzenie tego lata - pływałam w jeziorze - tym piękniejsze, że w tle zalewu mietkowskiego mieliśmy piękną Ślężę, która nadawała całemu obrazkowi egzotyki i rajskości. Całą drogę powrotną śpiewaliśmy jak szaleni razem z The Queen żegnając w ten sposób nasze krótkie wakacje. Zatrzymaliśmy się jeszcze tylko na melancholijnego papierosa na moście, żeby tam z kolei powitać niespodziewany koniec lata... 
Wyśnione wagary!
Po powrocie do rzeczywistości okazało się, że nasze schody w Macondo są już niebieskie, wentylacja prawie skończona, wszystko co miało być pociągnięte białą farbą już jest nią pociągnięte i czas na zakupy! 

Damian malujący...

I już pomalowane schody! A la Santorini oczywiście!

I nasz Macgywer przy pracy.

No i z nowymi siłami po wagarach ruszyłam na podbój ściany... na razie wychodzi mi tak:


 Lena

Ale piękne rysunki!!! Ja wyruszyłam do Olsztyna i zaczęłam próby w moim ukochanym teatrze. To niesamowite jak się pracuje z ludźmi, których się zna, lubi i ceni. Duża radość, a że robimy Fredry Damy i huzary, to tej radości jeszcze więcej. Jak nas czasami ponosiła fantazja, co możemy zrobić na scenie, to dopiero było śmiesznie. Oczywiście zawsze jest trema reżyserska, ale w tym wypadku to zupełnie co innego. Będę teraz jeździć i będę trochę tu trochę tam, ale wydaje mi się po pierwszym tygodniu, że czasami więcej pracy i więcej wyzwań dodaje człowiekowi skrzydeł. I niech tak pozostanie. A Lena ma teraz na głowie obie galerie i Macondo i Manufakturę. Jesteśmy na gorącej linii, a ona jest bardzo dzielna i trzeba ją wspierać dobrym słowem. Wczoraj w Olsztynie był niesamowity poranek. Obudziły nas (mnie i moją siostrę, która robi scenografię) całe stado balonów płynących po niebie. Piękne, dostojne i takie lekkie.


A taki pejzaż z okien pociągu teraz mi towarzyszy.


Jesteśmy też w trakcie projektowania naszej witryny i poprosiłyśmy naszą zaprzyjaźnioną artystkę Dorotę Czerek, która specjalizuje się w tworzeniu niezwykłych drewnianych aniołów o wykonanie dla nas szyldu. Dorota nie czekając ani chwili zabrała się do pracy i już mamy pierwsze obrazy z jej pracowni:



Julia
















poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Żeby nie stracić poczucia rzeczywistości

Jose Arcadio Buendia, który był najbardziej przedsiębiorczym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek widziano we wsi, zarządził rozmieszczenie domów tak, żeby wszystkie miały dostęp do rzeki i mogły łatwo zaopatrywać się w wodę. Wytyczył ulice tak rozumnie, że żaden z domów nie bardziej niż inne cierpiał od słońca w godzinach największego upału. W ciągu paru lat Macondo stało się najlepiej uładzoną i najpracowitszą wsią ze wszystkich znanych jej trzystu mieszkańcom. Była to rzeczywiście szczęśliwa wieś, w której nikt nie przekroczył trzydziestu lat i nikt jeszcze nie umarł.
Od chwili jej założenia Jose Arcadio Buendia budował pułapki i klatki. W krótkim czasie kanarki, drozdy i szpaki wypełniły nie tylko jego dom, ale wszystkie inne. Ptasie koncerty były tak ogłuszające, że Urszula zatykała sobie uszy pszczelim woskiem, aby nie stracić poczucia rzeczywistości. Kiedy po raz pierwszy przybyło do Macondo plemię Melquiadesa sprzedając szklane kulki przeciw bólom głowy, wszyscy dziwili się, jak można było trafić do tej osady zagubionej wśród sennych moczarów. Cyganie wyznali, że kierowali się śpiewem ptaków.
Sto lat samotności Gabriel Garcia Marquez

Zapomniałam! (a nie jest to moim rzadkim zwyczajem...) Zapomniałam o naszym lipnicowym filmie o schodach! Tak więc oto on:


Wracając z Lipnicy na ziemię od razu trafiamy na koniec malowania ścian w Macondo! Uwierzycie? Czy od tego już krótki czas do otwarcia? Mam nadzieję... W ramach chwalenia się postępami zaprosiłyśmy na Pomorską naszego przyjaciela Krzysia Fotografa, którego zdjęcia już niedługo ukażą się na blogu, a póki co on sam w roli modela:



Krzysiu pochwalił nasze mazane ściany w części od Pomorskiej i nawet powiedziałabym, że się zachwycił! Już jutro Rafał z pomocą naszych fachowców będzie wieszać lampy, a Szotu zacznie malowanie lazurowych wykończeń a la Santorini. 
Ja tym czasem walczę z meblami i już jestem blisko sukcesu. Mam tylko nadzieję, że jak już się coś znajdzie wirtualnie to znaczy, że to wkrótce stanie się namacalnym przedmiotem... 
Ja w międzyczasie zarejestrowałam piękno macondowego bałaganu:



Miałyśmy też naradę w domu na temat szczegółów sanepidowo-architektonicznych, ale chyba nie było zbyt ciekawe, bo nasze psy postanowiły wybrać błogi sen niż udział w dyskusji:


Ponieważ ściany pomalowane mogę już zdradzić, że zamierzam wykonać zamach na jedną ze ścian (i na siebie chyba też) i zrobić największy rysunek w moim życiu... Tak więc teraz po nocach próbuję i próbuję, żeby finalny efekt był udany. Na razie wymalowałam więc część naszej ściany w domu:


Piszę chyba dość wyrywkowo, ale taki jest trochę nasz rytm pracy teraz; to to to tamto... 
Ostatnio próbujemy też przekuć stresy finansowe w dowcipy i nucimy cały czas:


Nasz ulubiony fragment to: "cały dzień robiłbym dibidibidibidibibam...." 
Lena

A ja zostawiam to królestwo w rękach Leny i wyjeżdżam do Olsztyna, aby  tam w fantastycznym teatrze zacząć próby. Jak to możliwe i jak to ułożymy - myślę, że krok po kroku. I może w tym szaleństwie znajdzie się metoda i z nadmiaru zdarzeń i pracy rozkwitnie wyobraźnia i odwaga. W każdym razie nie ma czasu na marudzenie, westchnienia, wątpliwości. Koniec lata jest miły i łagodny. Czuję w powietrzu wakacje wbrew faktom, ale to jakiś zapach, światło, lekkość powietrza. Dziwne przyjemne uczucie. Wszystko od rana się nam myliło - autobusy, farby, klucze, a jednak po dwunastu godzinach pracy nie czułam zmęczenia. Spędziłyśmy dzień w Manufakturze i odwiedziło nas całe mnóstwo wspaniałych ludzi. Dziewczyna z Serbii, wycieczka rosyjskich aktorów, szalony fotograf sfer niebieskich, a na końcu Argentyńczyk i okazało się, że u nich - uwaga! - "Sto lat samotności " jest lekturą szkolną!!! A prawie każdy muzyk pisze piosenkę o Macondo! I co?! Może znowu mi się przyśni mój najpiękniejszy sen - specjalne  łóżko do oglądania ptaków. Musimy zacząć szukać skrzyń do naszego najmniejszego na świecie Macondo, a więc ktokolwiek wie, ktokolwiek widział....
Julia




czwartek, 22 sierpnia 2013

Zapach bazylii

Z początku Jose Arcadio Buendia był czymś w rodzaju młodego patriarchy, który dawał wskazówki, jak obsiewać pole, udzielał rad w sprawach wychowywania dzieci czy hodowli zwierząt i pracował razem ze wszystkimi, nawet fizycznie, dla dobra całej gminy. Ponieważ jego dom od początku był najlepszy we wsi, inne domy urządzono na jego obraz i podobieństwo. Był tam przestronny i dobrze oświetlony salon, jadalnia, która wyglądała jak terasa z kwiatami w jaskrawych barwach, dwie sypialnie, patio z olbrzymim kasztanem pośrodku, dobrze utrzymany ogród warzywny i zagroda, gdzie w pokojowej koegzystencji żyły kozy, świnie i kury. Jedynymi zwierzętami, których hodowla była zabroniona w domu i w całej wsi, były koguty trenowane do walki.
Urszula wiodła żywot równie pracowity jak jej mąż. Ta drobna, poważna i niezwykle ruchliwa kobiecinka o żelaznych nerwach, której nigdy nie słyszano śpiewającej, wydawała się wszechobecna i krzątała się od świtu do późnej nocy z lekkim szelestem batystowych halek. Dzięki niej podłogi z ubitej gliny, niepobielane mury, proste drewniane meble, sporządzone przez nich samych, były zawsze czyste, a stare kufry, w których przechowywano bieliznę, wydzielały przyjemny zapach bazylii.
Sto lat samotności Gabriel Garcia Marquez

Wszystko zaczyna się krystalizować - znalazłyśmy drabiny, naszą ławkę przy witrynie wykona Bartek, kolejny, młody, zdolny meblarz, stół zrobimy same, mebel do pakowania pewnie znajdzie się u nas w domu, lampy wieszamy w sobotę no i wszystko już jutro będzie wymalowane! Pierwsza część ma takie ściany:

A druga część jeszcze musiała dziś zaczekać, ale za to omawialiśmy w niej resztę ważnych spraw czyli - schody zostają murowane, robimy porządek z rurami od wody, wywalamy okno z antresoli, zostawiamy za to drewniane framugi i malujemy je na niebiesko...  Wiemy też, jakie będą stoliki i że Groszek dobrze zaprojektowała bar i jego zaplecze! Znalazłyśmy dziś też idealne dla nas krzesła więc wystarczy już tylko po nie pojechać... 


Po wszystkim postanowiłyśmy, że jak poukładamy pierwszą część (bo druga jest odrobinę bardziej kłopotliwa) robimy Małe Otwarcie czyli wernisaż obrazu, który namaluję na ścianie od antresoli i mały koncert, którego szczegóły już omawiamy... za trzy tygodnie wszystkim pasuje? Damy radę?! Musimy! 
Lena

Ale najpierw ciąg dalszy naszej rodzinnej przygody meksykańskiej. To było w niedzielę, kiedy pojechałyśmy bladym świtem (7.10) do Poznania i wpadłyśmy w objęcia cudownych kobiet czyli Izy i  jej córki Hani i jej córki Ludwiczki. Był tam jeszcze boski Olo, ale z racji młodego wieku nie brał udziału w dyskusji! 


Hania wyszła szczęśliwie za mąż za Marco, meksykańskiego lekarza i teraz mieszka Tam - czyli w bajecznym Meksyku. Ponieważ jest niezwykle energiczną osobą właśnie zajęła się promocją kultury ludowej swojego regionu z pasją i wytrwałością. Odkrywa niezwykłe światy, pełne koloru, słońca i  wyobraźni. My też popadłyśmy w zachwyt i niedługo piękne meksykańskie hafty pojawią się w Macondo i w Manufakturze. 
A taki zestaw pamiątek Hania przywiozła swojej mamie w prezencie: 


A Lena zrobiła sesję zdjęciową Ludwice, która ma tyle wdzięku, że jest to nie do wytrzymania! A do tego mówi cudną mieszaniną polskiego i hiszpańskiego.




To była wspaniała niedziela, dzięki Izie, Hani i Ludwiczce i uśmiechom Ola czułyśmy się jak w raju (meksykańskim raju?). A po powrocie zaskrzeczała rzeczywistość, wizyta u rzecznika sanepidu rozwiała marzenia o spokojnym świecie. Teraz trzeba stawić czoło kłopotom i pokonać je. Damy radę, damy radę... 
Julia

sobota, 17 sierpnia 2013

Drabina!

Kiedy powrócili Cyganie, Urszula podburzyła przeciwko nim całą wieś. Ciekawość jednak była silniejsza od strachu, bo tym razem Cyganie przemaszerowali przez wieś z ogłuszającym hałasem wszelkiego rodzaju instrumentów muzycznych, podczas gdy ich herold zapowiadał pokaz największego wynalazku sprzed epoki Inków. Tak więc wszyscy udali się do namiotu cygańskiego i za opłatą jednego centavo zobaczyli Melquiadesa, odmłodzonego, wypoczętego, bez zmarszczek, z nowym olśniewająco białym uzębieniem. Ci wszyscy, którzy pamiętali jego dziąsła zżarte przez szkorbut, zapadłe chude policzki i zwiędłe usta, struchleli z przerażenia wobec tego oczywistego dowodu nadprzyrodzonej mocy Cygana. Strach urósł do rozmiarów paniki, gdy Melquiades wyjął nietknięte zęby, pokazał je publiczności na chwilę - przelotną chwilę, w czasie której stał się tym samym zgrzybiałym starcem z dawnych lat - i założył je z powrotem, uśmiechając się znów w pełnym blasku swej przywróconej młodości. Nawet sam Jose Arcadio Buendia uznał, że wiedza Melquiadesa przekroczyła granice dozwolone dla umysłu człowieka, lecz doświadczył prawdziwie uzdrawiającej uciechy, kiedy Cygan na osobności wytłumaczył mu mechanizm sztucznej szczęki. Wydawało mu się to tak proste i tak przemyślne zarazem, że nagle stracił całe zainteresowanie dla badań alchemicznych. Wpadł w zły humor, przestał jadać regularnie i całymi dniami spacerował po domu: „Niewiarygodne rzeczy dzieją się na świecie - mówił do Urszuli. – Tuż koło nas, po drugiej stronie rzeki, istnieją różne aparaty magiczne, a my w dalszym ciągu żyjemy w ciemnocie". Ci, którzy go znali z czasów założenia Macondo, nie mogli wyjść z podziwu, jak bardzo się zmienił pod wpływem Melquiadesa. 
Sto lat samotności Gabriel Garcia Marquez

Drabina. Drabina jest przedmiotem ogólnie znanym, przedmiotem powszechnego użytku, z naszej codzienności i mimo szalonego rozwoju cywilizacji ciągle potrzebnym. Czy wymyślono ją razem z kołem, czy to był moment ostatecznego zejścia z drzewa naszych przodków i czy powstała z tęsknoty, żeby na nie powrócić? Czy to z powodu naszej ciągłej tęsknoty za pokonaniem efektu przyciągania ziemskiego, który nie pozwala nam się swobodnie unosić i sięgać wyżej, poruszać się w pionowej, a nie tylko w poziomej linii? Drabina. Drabina będzie głównym motywem części ekspozycyjnej Macondo. Okazała się również natchnieniem dla konstruktora i projektanta oświetlenia, który przyniósł fantastyczne prototypy. 

Dzisiaj był dobry dzień, bo po raz pierwszy zobaczyłam i poczułam wnętrze naszego Macondo i bardzo mi się ono spodobało. Doznałam też przyjemnego uczucia uspokojenia, bo miło mieć wizję i wiedzieć dokąd się wędruje. Zostawiłyśmy wiele białych śladów po wyjściu z Pomorskiej i mam nadzieję, że będzie można po nich do nas trafić i dzięki nim wrócić. 


Jedziemy jutro rano na dzień do Poznania, aby zacieśniać przyjaźń polsko-meksykańską i nawiązać ewentualne kontakty handlowe. Wszystko dzięki naszej wspaniałej rodzinie. Trzeba tylko wcześnie wstać, ale damy radę. Pracujemy obie jak szalone i mam nadzieję, że się nie przećwiczymy. Jest nas jednak tylko dwie, mimo wielu przyjaciół. Jak wspinałyśmy się po schodach kamienicy sanepidu, odkrywając po drodze nieistniejące numery ulicy Pretficza, pomyślałam sobie, że jednak dziwna z nas para, choć z pozoru tak oczywista. Jak sama popadam w stresy i lęki to nic, ale jak widzę te same objawy u Leny to jest mi tak przykro i chciałabym ją przed tym uchronić, tylko nie zawsze wiem jak. I wtedy trzeba sobie przypomnieć, że to co robimy to jest właśnie ten moment, kiedy spełniamy swoje marzenia o tym, że chcemy stworzyć świat, który będzie naprawdę nasz i na naszych warunkach, na przekór temu, na który się nie zgadzamy, choćby był on tak maleńki jak nasze Macondo na Pomorskiej 19 we Wrocławiu. A potem zaprosić tam innych ludzi, żeby im to podarować.
Julia

To ja postaram się streścić historię szukania Sanepidu... Dojechałyśmy na Pretficza po kilku już innych trudnych do wykonania zadaniach, zaparkowałyśmy samochód (w cieniu!) i mama rzuciła: No to szukamy Pretficza 26. No i znalazłyśmy numer 28 z przepustkami wojskowymi oraz 24, gdzie mieści się Klub Regionalnej Bazy Logistycznej (który kiedyś już odwiedziłam we śnie, ale pełnił wtedy funkcję dworca kolejowego) i... pomiędzy 28, a 24 nie było nic co mogłoby mieć numer 26! Dziura w przestrzeni! Tak więc mama już lekko zdenerwowana zaczęła wątpić i przypuszczać, że może jednak powinnyśmy szukać miejsca pod numerem 27... Przeszłyśmy więc na drugą stronę ulicy, gdzie natknęłyśmy się na 17, 19, 21, skrzyżowanie i... 37! Znowu dziura! Klęska i absurd! Przyjmując już każdy scenariusz jako prawdopodobny skręciłyśmy w głąb osiedla w nadziei, że to może tam znajdziemy chociażby wskazówkę... Wykończone upałem siadłyśmy pod zakładem kaletniczym i zrezygnowane zapaliłyśmy papierosa. 



I wtedy znikąd pojawił się listonosz! Obie natychmiast zorientowałyśmy się, że to nasza ostatnia nadzieja i mama krzyknęła rozpaczliwie: Ratuj pan! Listonosz rozbawiony takim zawołaniem uśmiechnął się do nas uprzejmie i zapytał: W czym mogę pomóc? Po chwili wszystko było już jasne - Sanepid znajduje się po prostu na Pretficza 7...

Dziś w Macondo było dużo prościej i przyjemniej. Rafał od oświetlenia, jak już mama wspomniała, przywiózł nam przepiękne lampy i przyjechał ze swoim synem Tytusem, który dzielnie uczestniczył w naradach:



Odwiedzili nas również nasi przyjaciele, czyli Zuza z Wojtkiem i dopadł nas również jeszcze jeden znajomy i nagle zrobiło się bardzo towarzysko, wakacyjnie i pogodnie. Pomyślałam sobie, że tak to już w Macondo będzie, od teraz do końca!



No właśnie! Wszystko jest TOTALNIE zapylone, ale to już podobno schyłek gładzenia i szlifowania, bo jeśli to potrwa jeszcze chwilę to będzie się trzeba przedzierać przez zaspy pyłu!

Po wszystkim pojechałyśmy z Groszkiem na podbój drabin i już prawie wiemy co i jak, a w nagrodę miałyśmy małe, przyjemne przygody - przez drogę, w samym centrum przebiegła nam kuna, albo tchórzofretka, wyskoczyła na nas też panna młoda w gigantycznej sukni, dwa razy większej od niej, więc ze strachu i zaskoczenia dostałyśmy ataku śmiechu, nuciłyśmy sobie swingowe hity przez cały czas podróżowania i nakryłyśmy bardzo eleganckiego pana na popijaniu wódeczki z piersiówki ukrywającego się w cieniu jednego z budynków. 
Przyjemnie jest podejmować ważne decyzje z przyjaciółmi, zawsze można obejść powagę sytuacji i stres dowcipem. Niestety Groszek jedzie robić scenografię do Krakowa i będzie nas wspierać korespondencyjnie... no cóż... nic by nam było po niespełnionej Pauli więc niech jedzie i pracuje dzielnie! 
Lena

wtorek, 13 sierpnia 2013

Zapylone Macondo

Prymitywne laboratorium - poza obfitością miseczek, lejków, probówek, filtrów i sitek - składało się ze zwykłego tygla, ze szklanej retorty z długą wąską szyjką (imitacja jaja filozoficznego) oraz aparatu do destylacji, skonstruowanego przez samych Cyganów według współczesnych opisów trzy-ramiennego alembiku Marii Żydówki. Prócz tych rzeczy Melquiades pozostawił próbki siedmiu metali odpowiadających siedmiu planetom, formuły Mojżesza i Zosimusa do wyrobu złota, a także serię notatek i rysunków dotyczących procesów Wielkiego Wtajemniczenia, które temu, kto umiał by je odczytać, pozwalały uzyskać kamień filozoficzny. Zachęcony prostotą formuł alchemicznych Jose Arcadio Buendia przez wiele tygodni przekonywał Urszulę, żeby mu pozwoliła odkopać swoje monety kolonialne i pomnożyć je tyle razy, na ile można rozdzielić rtęć. Urszula jak zawsze ustąpiła przed niezłomnym uporem męża. Wtedy Jose Arcadio Buendia wrzucił trzydzieści złotych dublonów do rondla i roztopił je z opiłkami miedzi, orypimentem, siarką, ołowiem. Wszystko to podgrzewał na wielkim ogniu, dolewając oleju rycynowego, aż otrzymał gęsty, cuchnący syrop, który bardziej przypominał pospolity karmel niż wspaniałe złoto. W kolejnych ryzykownych i rozpaczliwych procesach destylacyjnych, w aliażu z siedmiu metali planetarnych, przeżarte rtęcią i cypryjskim witriolem, prażone na nowo w wieprzowym smalcu, z braku oleju rzepakowego, cenne dziedzictwo Urszuli zostało doprowadzone do postaci zwęglonej skwarki, której nie sposób było oderwać od dna rondla.
Sto lat samotności Gabriel Garcia Marquez

...i już po Lipnicy, aż trudno uwierzyć! Nie łatwo wraca się do rzeczywistości po tygodniu w bajce, ale chyba wie o tym każdy kto spędza wakacje w sposób zupełnie nadzwyczajny! Więcej zdjęć z naszych warsztatów można zobaczyć tutaj: 
https://www.facebook.com/adam.jarmula
nasz naczelny dokumentalista i filmowiec Adam przygotowuje produkcje filmową o lipnickich schodach, a oto trailer: 
http://www.youtube.com/watch?v=BS-zvF6m8wA&feature=youtu.be

Wracając do rzeczywistości od razu wpadłam w wir macondowego szaleństwa. Od razu z samego rana zrobiłyśmy maraton samochodowy i odwiedziłyśmy nasze księgowe, potem Manufaktura, Macondo i dom. W Macondo spotkałyśmy się z Groszkiem i podjęłyśmy bardzo ważną decyzję, żeby zostawić część ścian w pierwszej części takimi jakie są: 

Oprócz tak ważnej decyzji obejrzałyśmy jak nowe kafle leżą na ścianie w łazience:





Przyszedł nas odwiedzić też Pan Jurek nasz elektryk i stwierdził brak życia w wiatraku, który kupiłyśmy z odzysku z powodu jego piękna...




W Macondo z powodu gładzenia gładzi wszystko jest zapylone do cna, nawet nasz dodo-ptak:




...ale jak w każdym bałaganie stworzyły nam się małe instalacje:


Po wszystkim poszłyśmy z Groszkową na lody i tam podczas babskiej pogawędki, zupełnie po babsku zauważyłyśmy jak wyglądają nasze buty po Macondo:


Dziś było mniej nerwowo, właściwie spokojnie, bo mniej miałyśmy biegania, a więcej rozmyślania i planowania. Spędziłyśmy więc prawie cały dzień w naszej Manufakturze na Ostrowiu Tumskim, a dokładnie na ławeczce przed i robiłyśmy notatki na temat naszego stowarzyszenia, które właśnie rozpoczyna swoją drogę ku powstaniu.
Oprócz tego spotkałyśmy się z naszym znajomym, który zajmuje się tworzeniem niebanalnych mebli i przy kawie w Cafe Nożownicza opowiadałyśmy mu o tym co mógłby stworzyć w Macondo i jakie są nasze plany na wystrój. 



Jutro nie będzie już tak łatwo, bo zaczynamy przygodę z Sanepidem....
Lena

W związku z tym odbywamy tajną lustrację toalet, żeby ją porównać do naszej w przyszłe rajskie ptaki. Trwają też rozmowy i debaty na temat kawy, ekspresu i okazuje się, że żyjemy w kraju baristów i że świadomość jaką kawę należy pić i jak ją przyrządzać wzrosła w narodzie nieprawdopodobnie. Ja ze swoją kawą rozpuszczalną i sympatią do pastylek nespresso jestem jakimś barbarzyńcą. No trudno. No i stanęło na drabinach jako podstawy konstrukcyjnej półek w Macondo. Lena powiedziała, że to będzie klub strażaka, ale myślę, ze będzie pięknie. Dlatego rozpoczynamy poszukiwania starych, drewnianych drabin, jakby ktoś widział albo słyszał to prosimy o znak.  Przez moment się przejaśniło na horyzoncie, ale dużo tych spraw i rzeczy do załatwienia, że aż trudno ogarnąć i czujemy zawrót głowy, wiec zdecydowanie lepiej skupić się na kolejnych drobiazgach, bo wtedy można ominąć szaleństwo. Mam smutne poczucie, że lato się skończyło, że już słońce tak nie oślepia, nie parzy i nie osłabia. Pewnie dlatego, że było tak intensywne, to szybko się wyczerpało. I wszystko się zmieni, pora wschodu i zachodu słońca, temperatura i może już czas, żeby zamówić drewno. Czy aż cztery pory roku to nie za dużo jak na jednego człowieka? 
Julia



sobota, 10 sierpnia 2013

...a w Lipnicy wernisaż!

- Pachnie diabłem - powiedziała.
- Nic podobnego - sprostował Melquiades. - Dowiedziono, że diabeł posiada własności siarkowe, a to jest tylko odrobina sublimatu.
Jak zawsze skłonny do dialektyki, wygłosił uczony wykład na temat diabolicznych właściwości cynobru, ale Urszula nie zwracała na niego uwagi, tylko zabrała dzieci na modlitwę. Ten gryzący zapach miał pozostać na zawsze w jej pamięci skojarzony ze wspomnieniem Melquiadesa. 
Sto lat samotności Gabriel Garcia Marquez

Już ostatni dzień w Lipnicy! Dziś robimy wernisaż i pokazujemy (głównie rodzicom) wszystko nad czym trudziliśmy się cały tydzień, a było nad czym się głowić. Najtrudniejszy był chyba lampion sklejany z pięciokątów, ale choć ciężko było go zrobić to efekt po zapaleniu go był niesamowity!







Oprócz tego czyniliśmy również cuda, i tu na przykład siedmioletni Wojtek, który podobno nie umie pisać wykonał plakat zapraszający na nasz wernisaż:


W tym roku naszym hitem jest piosenka Adele Skyfall oraz parę innych przebojów, które śpiewamy bezustannie i z niegasnącą energią. 
Więcej o pracach dzieciaków po wernisażu i wkrótce ukarzę się również film na temat naszych lipnickich schodów reżyserii naszego Adama. 
...tak tu pogodnie i miło... mam nadzieję, że warsztaty w Macondo będą mieć w sobie tę iskrę, która tutaj wszystkim nam daje dużo radości. 
No nic, już wystarczy, bo zaraz się rozczulam nad tą naszą kochaną Lipnicą! Trzymajcie kciuki za wernisaż! 
(wszyscy siedzą właśnie na schodach i tworzą Jazz Jakiego Jeszcze Nigdy Nie Było...)
Lena

Jest pochmurno, co chwilę pada deszcz, w Macondo zagipsowane ściany wyglądają fantastycznie, aż żal malować, ale podobno to będzie niedobre tło do przedmiotów. Musiałam stamtąd wyjść, bo przeraził mnie bezmiar prac do wykonania i kosztów. Szukałam Wczoraj w nocy krzeseł wiklinowych w Internecie i znalazłam w Świdniku, chyba te i tanie, ale czy na pewno te? To męczące ta zabawa w wirtualny świat. Jestem teraz sama na dwóch domach , z samymi zwierzętami ( psy, koty, żaby i ślimaki) i to jest trochę dziwne, ale nie jest to samotność. Nie mogę się tak wyciszyć. Nawet jak nic nie robię to się śpieszę, załatwiam, notuje.
Spotkałam się z moim przyjacielem Pawłem , pokazałam mu Macondo i mu się podobało i obiecał, że będzie miał u nas wystawę, więc powoli układa się nasz repertuar artystyczny... Trzeba by się tylko skupić. Wracałam do domu w deszczu, w burzy i zmokłam bez żalu i bez zachwytu. Dzisiaj jestem w domu, kopię mój opuszczony ogródek, pies Fiodor dręczy mnie piłeczką, a ja mam pewność, że powinnam robić tysiące innych rzeczy w tym samym czasie... Prosta droga do szaleństwa?
Julia

wtorek, 6 sierpnia 2013

Upał

Ten niezwykły człowiek, który twierdził, że posiada wiedzę tajemną Nostradamusa, był ponury i smutny, a spojrzenie jego azjatyckich oczu zdawało się dostrzegać odwrotną stronę rzeczy. Nosił czarny duży kapelusz, niczym rozpostarte skrzydła kruka, i aksamitną kamizelkę, którą przyprószyła patyna wieków. Ale pomimo swojej ogromnej' wiedzy i posiadania tajemnic był na wskroś ludzki, związany z ziemią, nieobcy najdrobniejszym problemom życia codziennego. Uskarżał się na starcze dolegliwości, wrażliwy na najmniejsze niepowodzenia finansowe, od dawna już przestał się śmiać, gdyż szkorbut pozbawił go zębów. Tego upalnego popołudnia, kiedy wyjawił swoje najtajniejsze sekrety, Jose Arcadio Buendia był pewien, że jest to początek wielkiej przyjaźni. Dzieci były oszołomione fantastycznymi opowiadaniami. Aureliano, który wówczas liczył nie więcej niż pięć lat, miał go potem pamiętać przez resztę swego życia takim, jakim go widział tego popołudnia, gdy starzec siedział przy stole na tle metalicznego, rozżarzonego do białości blasku, i swoim głębokim głosem o brzmieniu organów rozświetlał najciemniejsze zakątki wyobraźni, a z czoła i skroni spływał mu tłusty pot. Jose Arcadio, starszy brat Aureliana, miał przekazać ten wspaniały obraz jak dziedziczną pamiątkę wszystkim swoim potomkom. Urszula natomiast zachowała niezbyt dobre wspomnienie z tej popołudniowej wizyty, bo weszła do pokoju akurat w momencie, kiedy Melquiades przez nieuwagę stłukł flakonik z dwuchlorkiem rtęci.
 Sto lat samotności Gabriel Garcia Marquez

Jest Afryka, może dlatego założyłam korale z Tanzanii? Dzielni chłopcy z brygady remontowej pracują w Macondo mimo temperatury. Ale wczoraj była wpadka, bo panowie zapomnieli, że rano miał przyjść pan Jurek, elektryk i pan Jurek czekał prawie godzinę bez sensu, a jest człowiekiem niezwykle solidnym i punktualnym! A dzisiaj się okazało, że Mac Gywer przykleił kafle w miejscu, gdzie miały iść kable i ja doszłam do wniosku, że tam jest za dużo mężczyzn na metr kwadratowy i dlatego logistyka nie istnieje. W niedzielę była u nas Hania Kochana (tak ją zapisała Lena w komórce) i była też w Macondo i "jest zachwycona". Wniosła powiew szaleństwa, zrozumienia, optymizmu, urody i zachwytu. No i jak jej nie kochać. Będzie miała u nas swoją wystawę fotografii , bo właśnie została artystką, a może zostać kim tylko zechce w każdej chwili, taka jest. Swoją drogą już powoli czas ułożyć harmonogram działań , kolejność wystaw, spotkań, warsztatów itd. No właśnie, ale na razie trzeba przetrwać ten upał i nie zwariować albo może zwariować? 
Julia

A ja jestem sobie w Lipnicy Murowanej po raz nasty i prowadzę tu warsztaty plastyczne dla dzieciaków młodszych i starszych. Jest tak pięknie! Nawet upał nie daje rady nas zniewolić! Rysujemy, kleimy, wycinamy i wszystko wychodzi tak kolorowo i ładnie jak nigdy wcześniej. Wszystkiemu winna Siostra Danuta Piękna (tak mam ją wpisaną w telefonie), która już od tych dobrych nastu lat wytrzymuje z tą niepokorną młodzieżą! No i nic nie byłoby takie samo, gdyby nie Marta, która właśnie siedzi tu obok mnie i czyta książkę. A siedzimy na naszych lipnicowych schodach, gdzie spędzamy każdą wolną chwilę, rozmawiamy o sprawach istotnych i błachych, słuchamy muzyki, tańczymy, śpiewamy... 
Wczoraj idąc na spotkanie naszego Leonarda (czyli drewnianego kościółka, którego należy obowiązkowo narysować w Lipnicy) zauważyliśmy niezwykłą instalację w rzece - po prostu land art! 



Zainspirowało nas to do stworzenia naszych własnych land artów i urządziliśmy sobie galerię na leśnej ścieżce i huczny wernisaż, na którym każdy z artystów prezentował swoje dzieła.
Jeśli ktoś nabrał ochoty na Lipnicę to mogę jeszcze dodać, że na lipnickich schodach lody smakują jak nigdzie indziej i że zapraszamy! 
Lena

czwartek, 1 sierpnia 2013

tapeta!

W tym czasie Melquiades zaczął się starzeć ze zdumiewającą szybkością. Z początku gdy tu przyjeżdżał, wydawało się, że jest w tym samym wieku co Jose Arcadio Buendia. Ale podczas gdy ten ostatni zachowywał wciąż swoją niepospolitą siłę, która pozwalała mu obalić konia chwytem za uszy, Cygana jakby toczyła jakaś uporczywa choroba. W rzeczywistości był to rezultat wielu osobliwych chorób nabytych w niezliczonych podróżach dookoła świata. Tak jak to sam opowiadał Josemu Arcadiowi Buendii pomagając mu urządzić laboratorium, śmierć szła za nim zawsze jak pies, obwąchiwała mu spodnie, ale nie decydowała się skoczyć do gardła. Wymknął się wszystkim plagom i kataklizmom, jakie nawiedzały rodzaj ludzki. Przeżył pelagrę w Persji, szkorbut na Półwyspie Malajskim, trąd w Aleksandrii, beri-beri w Japonii, dżumę na Madagaskarze, trzęsienie ziemi na Sycylii i olbrzymią katastrofę okrętową w Cieśninie Magellana.
Sto lat samotności Gabriel Garcia Marquez

Dziś był dzień tapetowy! Koło południa porwałam Groszka i pojechałyśmy w strasznie odległe strony Wrocławia na poszukiwanie tapety i kafli do naszej macondowej łazienki. Najpierw po wyczerpującej podróży postanowiłyśmy zjeść obiad, by mieć więcej energii i trafiłyśmy do o mało co  kubańskiej knajpy z wiatrakami i trzcinowymi zasłonami. Tam obliczyłyśmy ile potrzeba nam czego i gotowe do podjęcia wyzwania ruszyłyśmy na podbój tapet! Groszek wynalazła genialny sklep, w którym od nieskończonych ilości wzorów kręciło nam się w głowie. Na szczęście (choć Groszkowa cierpi do teraz) nasz wybór ograniczyły fundusze, ale nie poskromiły apetytu na szaleństwo. Po trudnych dyskusjach i konsultacjach telefonicznych z centralą siedzącą w tym czasie w Manufakturze w składzie mama i Ami, podjęłyśmy decyzję - będziemy mieć tapetę w cudowronki!


 nasze cudowronki w katalogu


Groszkowa nie do końca zgadza się z naszym wyborem, ale z pełnym profesjonalizmem ćwiczy się
 w wyrozumiałości dla kapryśnych klientów:)


 A tu ja pokazuję domownikom naszą tapetę!

...i tak to dziwnie się dzieje, że ja pierwszy raz spotkałam się z cudowronkami czyli jednym z gatunków rajskich ptaków na samym początku mojej ornitologicznej przygody. Kiedy tylko usłyszałam, że istnieje coś takiego jak rajskie ptaki (czy ktoś naprawdę je widział??) zaczęłam szukać ich w internecie i trafiłam na taki oto filmik: http://www.youtube.com/watch?v=nS1tEnfkk6M  i już nic nie było takie jak wcześniej! W pierwszym momencie nie mogłam uwierzyć, że to co widzę nie jest animacją, a prawdziwym ptakiem. No i proszę! Nagle dziś trafiamy na tapetę z rajskimi ptakami! Do tego wszystkiego Pani, która nas obsługiwała powiedziała, że nasza tapeta jest masowo skupywana przez pewien teatr, ponieważ w spektaklu tam granym cudowronkowa tapeta jest zrywana przez jedną z aktorek...  
Po tapecie wybrałyśmy kafle (co wymagało nie lada wytrwałości, ale na szczęście dostałyśmy od jednego ze sprzedawców po długopisie - nie będę ukrywać, że Groszek dostała lepszy - co znacznie podniosło nas na duchu) i zupełnie wyczerpane poszukiwaniami pojechałyśmy zjeść lody razem z centralą w Manufakturze. 
...podoba mi się kończenie opowieści na jedzeniu lodów - musimy tak robić częściej!
Lena

Lody były takie sobie, a poza tym to są te lody, które brudzą bluzki przy ostatnim liźnięciu, jakby za karę za grzech łakomstwa. Z pewną przyjemnością spędziłam dzień w Manufakturze (to ta galeria na Ostrowiu Tumskim stworzona przez moją siostrę - polecam!), spokojnie, gorąco, przyszła wspaniała Paulina, z cudownym namalowanym przez siebie elefantem i deseczkami na rower reklamowy, zresztą też od niej, potem byli klienci z Hiszpanii, Hiszpanka kupiła sporo różnej biżuterii, ale najładniejsze perły dla mamy, potem, albo wcześniej, byli Czesi, którzy kupili sobie dzwonek i pachnącą lawendą truskawkę, następnie była para spod Oxfordu i oni kupili sobie dużo ładnych rzeczy, a Damian w tym czasie odnowił ławeczkę na groszkową zieleń. Było miło i bardzo międzynarodowo, taki teraz jest nasz Wrocław. Nie było czasu na lęki, obawy, smutki... Choć miałam rano taką gonitwę myśli, że myliły mi się najprostsze czynności i przedmioty i kiedy miałam się śpieszyć to zwalniałam... A wstaję codziennie o 6 rano i mam wrażenie, że już nie zdążyłam. Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy świetny dokument "Oburzeni", gdzie przerażona afrykańska emigrantka powtarzała sobie :"Dam radę! Dam radę!". I ja też to mówiłam rano. Więc nie ma krzeseł, ale jest tapeta w rajskie ptaki i po to chyba warto walczyć o Macondo!
Julia

Nie zgadzam się! Lody były boskie - warte nawet szorowania bluzki!
Lena