styczeń w Macondo

styczeń w Macondo

wtorek, 29 października 2013

Jesienne spacery

Idąc między dwoma chłopcami, których trzymał za ręce, żeby nie zgubili się w tłumie, mijając linoskoczków o złotych zębach i kuglarzy o sześciu ramionach, dusząc się pomieszanym zapachem nawozu i drzewa sandałowego, Jose Arcadio Buendia gorączkowo poszukiwał Melquiadesa, żeby ten wyjawił mu sekrety tego baśniowego mirażu. Spytał o niego Cyganów, ale nie rozumieli jego języka. Doszedł w końcu do miejsca, gdzie Melquiades zazwyczaj rozbijał swój namiot, i spotkał tam małomównego Ormianina, który zachwalał po hiszpańsku syrop zapewniający człowiekowi niewidzialność. Wypił przed chwilą jednym haustem szklankę bursztynowego płynu, kiedy Jose Arcadio Buendia przepchnął się przez tłum gapiów oglądających widowisko i zdążył zadać pytanie. Cygan ogarnął go zdziwionym spojrzeniem, zanim przeobraził się w kałużę cuchnącej i parującej smoły, nad którą unosiło się echo jego odpowiedzi: „Melquiades umarł". Oszołomiony tą wiadomością Jose Arcadio Buendia stał bez ruchu usiłując opanować wzruszenie, póki nie rozproszył się tłum żądny nowych rozrywek i kałuża po małomównym Ormianinie nie wyparowała doszczętnie. Później inni Cyganie potwierdzili, że Melquiadesa istotnie zmogła żółta febra na bagnach Singapuru i ciało jego wrzucono w najgłębsze miejsce Morza Jawajskiego. Na chłopcach ta wiadomość nie wywarła wrażenia. Chcieli koniecznie obejrzeć wspaniałą nowość wynalezioną przez uczonych z Memfis i zapowiadaną u wejścia do namiotu, który, jak mówiono, należał do króla Salomona. Napierali się tak, że Jose Arcadio Buendia zapłacił trzydzieści realów i zaprowadził ich do środka namiotu, gdzie olbrzym z obrośniętym torsem i ogoloną głową, z miedzianą obręczą w nosie i ciężkim żelaznym łańcuchem wokół kostki u nogi strzegł skrzyni piratów. Gdy olbrzym uniósł wieko, ze skrzyni powiał lodowaty podmuch. W środku znajdował się tylko ogromny przezroczysty blok, jakby zlepiony z niezliczonego mnóstwa igiełek, w których światło zmierzchu rozszczepiało się na różnokolorowe gwiazdki. Oszołomiony, wiedząc, że chłopcy oczekują natychmiastowych wyjaśnień, Jose Arcadio Buendia odważył się szepnąć:
- To chyba największy diament świata...
- Nie - powiedział Cygan. - To jest lód.
Gabriel Garcia Marquez, Sto lat samotności


...znowu byłam na wagarach!!!! 
Czy nie za dużo czasem wagaruję?? 
Te wagary były jednak nieco inne niż wcześniej, bo nie w stałym gronie, jak zwykle, lecz tym razem ze studentami pracowni Rysunku Kreatywnego (ASP Wrocław, Katedra Grafiki Warsztatowej, Profesor Jacek Szewczyk), gdzie pracuję jako asystentka. Po prostu zabrałam wszystkich na plener do naszego, szkolnego ośrodka w Luboradowie, gdzie sama po pierwszym roku studiów spędziłam trzy tygodnie na plenerze z Profesorem Wojciechem Lupą (działo się!!). 
Zadanie mieliśmy proste: po pierwsze każdy z uczestników musiał przebrnąć przez plan swojej pracy na najbliższy semestr i opisać go tak żeby był w stanie zaprezentować go przed resztą studentów, potem wszyscy razem mieliśmy porozmawiać o poszczególnych projektach, o ich wadach i zaletach, a oprócz tego mieliśmy świetnie się bawić i chodzić na spacery. Wszystkie punkty udały się nam wręcz spektakularnie! Wszyscy sporo popracowali i rzeczywiście porozmawiali ze sobą bardzo wnikliwie i czule, dużo sobie nawzajem pomagając i podpowiadając. Codziennie wieczorem robiliśmy ognisko, a w ciągu dnia łaziliśmy po lesie ciągle nienasyceni jesienią. Było bardzo wesoło, pogodnie i przyjacielsko. 
W sobotę odwiedził nas Profesor i poszliśmy wszyscy razem na długi, jesienny spacer po lesie. Iza i Profesor zebrali mnóstwo grzybów więc wieczorem zjedliśmy przepyszne kluski śląskie z sosem grzybowym (ach ta Iza!). 
 Pierwszego dnia udało nam się robić NIC!







 Odlot żurawi...




 Ostatniego dnia z braku sił na zbieranie drewna graliśmy w... nie mam pojęcia jak ta gra się nazywa, ale myślę, że wszyscy wiedzą o co chodzi...

 A na koniec zrobiliśmy rysunek podsumowujący...

Ja za to z samego rana latałam po łąkach i polach w poszukiwaniu żurawi, które ciągle nawoływały mnie, ale pozostawały w ukryciu (oczywiście wszyscy inni widzieli żurawie zupełnie od niechcenia i bez najmniejszego wysiłku...). Ostatniego dnia uparłam się, że tym razem już musi mi się udać, bo więcej szans nie będzie! Włóczyłam się więc po lesie, łąkach i polach przez dwie i pół godziny, aż całkiem straciłam nadzieję i dla podniesienia się na duchu próbowałam sobie tłumaczyć, że to nic nie szkodzi, ważne że byłam na pięknym spacerze... I nagle kiedy już chciałam zawracać coś przeleciało nad polem. Pomyślałam, że pewnie mi się przewidziało, ale jak tak długo szukam to nie zaszkodzi przejść jeszcze tę niedużą odległość... I wtedy je zobaczyłam - stały na skraju łąki potężne, ulotne i piękne. 

Gdy tak szukałam żurawi i kiedy je w końcu znalazłam po głowie chodziła mi pewna piosenka, która jest jedną z tych dla mnie najważniejszych:


Wspaniale było wyjechać za miasto i nasycić się jesienią w jej słonecznej pełni. Lasy są pełne zapachu i intensywnych, prawie iluminujących barw.
...więc jak zwykle polecam wagary!
W Macondo wszystko idzie wspaniale! Dziś właśnie minęłam Panią, która wychodząc od nas powiedziała do swojego kolegi "Tu jest jak w bajce!". Rzeczywiście zrobiło się bardzo kolorowo i pogodnie. 
 




Z nowych przyjemności to zawitała do nas sowo-poduszka, która siedzi w oknie i pozdrawia wszystkich przechodniów. 

Jeszcze w zeszłym tygodniu zmieniłam napis "Już otwarte" na "Jarmark cudów", bo wczoraj (28.10) minął nam pierwszy miesiąc jak jeden dzień! 

Mamy już paru stałych klientów. Najczęstszym gościem jest bardzo piękna i elegancka pani, która jest naszą sąsiadką. Zawsze opowiada nam ciekawe historie, ale ostatnia najbardziej zapadła mi w pamięć. Tak, więc wychodząc pani zadumała się i powiedziała: "Taką mam czerwoną sukienkę, a to już przecież nie wypada w moim wieku! Ktoś widzi to pewnie myśli sobie, że ja jestem jaka rozpustnica! A ja po prostu muszę czasem rozrabiać, bo ja jeszcze nie chcę umierać. Tam potrzebne są porządne, a nie takie łobuzy jak ja!"  
Odwiedził nas też pan, który trafił na mnie jak wpadłam z całą dostawą staroci, o których pisałam ostatnio. Spojrzał okiem fachowca na drewnianą klatkę za 2 złote, odwrócił ją do góry nogami i pokazał nam, że jest tam miejsce na baterie! Zaraz znalazłam jakieś w szufladzie i okazało się, że gdy się krzyknie lub trąci klatkę to plastikowy ptak śpiewa i zapala się czerwony, plastikowy kwiat, na którym siedzi...
Największa przyjemność w tej pracy to nasi goście! 
Wiem już też co i jak z wystawą na wielkie OTWARCIE, ale... zdradzę wszystko następnym razem!
Lena

Nie wiem, czy zrobiliście to samo, ale ja poszłam na spacer, jesienny. Pięknie, kolory, zapachy, liście i ptaki. Niedziela, wszyscy tacy odświętni, dzieci nikomu nie przeszkadzają, nie ma pośpiechu jest tylko zachwyt. I ciepło, nawet wtedy kiedy pada deszcz.





Tak było w Olsztynie, gdzie jestem. Nie pojechałam do Wrocławia, bo ze względu na odległość w zasadzie zaraz musiałabym wracać a do premiery zostały tylko dwa tygodnie, więc pracujemy bez wytchnienia. Nawet się cieszyłam, że nie pojadę, bo chwila odpoczynku wydawała mi się konieczna, a kiedy nadeszła poczułam swoją wielką nieobecność. Wolny dzień to nie jest łatwe. Po pierwsze tęsknota, po drugie nic nie musisz, więc co robić? Czytałam, ale od tego dostaje się pewnej dziwności istnienia, więc zaczynałam wydzwaniać do wszystkich, ale telefon daje tylko pozór kontaktu. Jednak nie tak łatwo popaść w bezczynność, chociaż nawet bardzo się chce. I niby wiem, co dzieje się w Macondo, kafelki na podłodze w łazience położone, Szotu kończy bufet, klienci wpadają, ale jest koniec miesiąca, więc ochota do wydawania pieniędzy mniejsza niż po pierwszym, ale w tym nie uczestniczę, więc znowu czuję swoją nieobecność. Wymyślam nowy finał spektaklu i chyba jestem blisko, jutro na próbie to sprawdzę. Może będzie lepszy od tego co jest, a może nie i wtedy będę wymyślać dalej, a czasu coraz mniej. Co zrobić, żeby się nie bać? Przeczytałam, że egzystowanie w ciągłym stresie skraca nam życie. Ale jak go ominąć, jak uniknąć lęków i przerażenia? Oddychać, uśmiechać się, zachować pogodę ducha, wiarę i nadzieję?  Może właśnie jesienna nieobecność jest prawdziwą chwilą wytchnienia? Kończy  się w ciemnościach wtorek mojego życia, cichy i miły, chociaż trochę nieśmiały w oczekiwaniu na kolejny świt. A ja zbieram się na odwagę istnienia, na swoją obecność. 
 Julia 

niedziela, 20 października 2013

Zaśpiewa u nas Sinatra!

Byli to nowi Cyganie. Młodzi mężczyźni i kobiety, którzy znali tylko swój własny język, dorodni, z oliwkową skórą i zręcznymi rękami. Ich tańce i muzyka wywoływały na ulicach rozgardiasz pełen nieokiełznanej wesołości, bo przywieźli z sobą różnobarwne papugi recytujące włoskie romance, kurę, która znosiła setkę złotych jajek na dźwięk tamburynu, tresowaną małpę, która odgadywała myśli, skomplikowaną maszynę służącą jednocześnie do przyszywania guzików i obniżania temperatury, aparat do wypłaszania złych wspomnień, plaster do zabijania czasu i tysiąc innych jeszcze wynalazków tak przemyślnych i osobliwych, że Jose Arcadio Buendia zapragnął wynaleźć specjalną maszynę, która ułatwiłaby mu spamiętanie ich wszystkich. W mgnieniu oka przewrócili do góry nogami całą wieś. Mieszkańcy Macondo zgubili się nagle na własnych ulicach, oszołomieni tym jarmarkiem cudów.
Sto lat samotności, Gabriel Garcia Marquez


Ach ten Marquez! Wystarczy wrócić do tego czym się inspirujemy, a tam jak na wyciągniętej dłoni czekają odpowiedzi na wszystkie pytania! "Jarmark cudów" - to właśnie idealna nazwa dla tego czym jest nasz macondowy sklep. Ostatnio siedząc w nim cały piątek patrzyłam na półki i na to co na nich stoi i myślałam o tym, że bardzo mi się podoba jak udało nam się wszystko pokazać. Podobają mi się nasze drabiny i lampy, walizki i poduszki obszyte moimi materiałami zdobytymi od zaprzyjaźnionego tapicera, który miał swój zakład na uliczce, na której mieszkał w Orleanie podczas mojego Erasmusa we Francji. Podobają mi się wszystkie cuda, które sprzedajemy i parę drobiazgów, na szczęście, które w szczególny sposób intrygują najmłodszych gości Macondo... 
Najbardziej podoba mi się półka, na której stoi koń na biegunach oświetlony fioletową lampką:

Podobają mi się też nasze peruwiańskie ptaki, ale może ja mam już taką ornitologiczną słabość:

 
...udało nam się też wynaleźć zupełnie niecodzienny przedmiot, czyli szkielet domu, który wisi wprawdzie w Macondo, ale ciągle nie wiem czy nie powinien zawisnąć w mojej pracowni...

Cudnie zrobiło się też pod oknem, bo przy dorotowo-macondowych ptakach zawisły kolorowe szklane ptaki:
 Nasza witryna też się wzbogaciła o przeróżne stwory wiszące na tle ulicy i najbardziej podoba mi się frasobliwa biedronka, która przysiada to na tramwaju, to na czyimś ramieniu...
 
 Ostatnio walczyłam też z napisami na naszej witrynie i udało mi się narysować intensywnie różowo-zielonego macondowego ptaka w kapeluszu, który kiedy pada na niego światło wymyka się szaleństwu kolorów:
Przybyło też mnóstwo biżuterii (aż sama skradłam parę kolczyków...) i, tak jak się można było tego spodziewać, zabrakło nam miejsca w walizce.... Wybraliśmy się więc dziś rano z moim Grzesiem na targ przy młynie w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Musiałam ciągle powtarzać sobie po co przyjechaliśmy, bo zatrważająca ilość ciekawostek i błyskotek natychmiast prowadziła mnie ku zapomnieniu i szaleństwu kupowania miliona drobnych niezwykłych i niepotrzebnych (niepotrzebnych dodała Julia) przedmiotów. Na szczęście udało mi się zachować zdrowe zmysły i znalazłam wspaniałą walizkę piknikową z lat 60-tych i złotą wagę! Oczywiście nie powstrzymałam się od kupienia małej klatki z zamkniętym w niej plastikowym ptakiem za 2 złote i pobłyskującego naszyjnika za 4 złote... czyli całe 6 złotych na przyjemności. 
 
Wpadając do Macondo właściwie codziennie ze wzruszeniem obserwuję jak Szotu buduje nasz bar i powoli zbliża się moment wielkiego OTWARCIA. Czasem, jak nikogo nie ma staję sobie za barem i wyobrażam ten moment kiedy goście będą pić kawę skupieni na rozmowie, czytaniu, albo słuchaniu muzyki kojąco rozbrzmiewającej w zupełnie codziennej, spokojnej macondowej atmosferze. Czy to grzech tak czasem pomarzyć?
Marzę też już o dniu wielkiego OTWARCIA. Nasz Mateusz uzgodnił już z nami, że będzie śpiewać z tej okazji Sinatrę, co, jak mówi, kocha i robi bez żadnego wysiłku, gdziekolwiek tylko sprzyja ku temu okazja. Sprowokowana taką przyszłością, słucham teraz Sinatry i... po cichu sobie marzę.
Lena


A ja przyjechałam z Olsztyna wczoraj wieczorem. Kiedy wsiadałam do prawie pustego pociągu, znalazłam na stoliku - uwaga: Kartę Prób Hamulca! I wszystko jest tu zapisane - miejsce próby, masa hamująca, masa ogólna Mo i rzeczywista masa hamująca Br i procent rzeczywistej masy hamującej 100 x Br/Mo Pr. Czy to nie fantastyczne! Dla laika brzmi to jak tajemniczy kod, który chyba jest ważny, bo pociąg dowiózł mnie bezpiecznie do domu. Czekała na mnie Lena, a ja przywiozłam niezwykle smaczne ciasteczka owsiane z olsztyńskiej cukierni (zrobiłabym zdjęcie, ale już ich nie ma), które chciałybyśmy mieć w Macondo, perfumy o zapachu zielonej herbaty i dwa egzemplarze "Stu lat samotności", które dostałam w antykwariacie obok teatru i tam przemiła pani namówiła mnie na książkę Mia Couto (właściwie Antonio Emilio Leite Couto), jednego z najwybitniejszych prozaików tworzących w języku portugalskim pt."Taras z uroczynem". Czytałam z wypiekami. Wspaniałe, magiczne, zaczarowane. " To, co znajdujemy w życiu, nie jest wynikiem poszukiwań." I specjalnie dla Leny, która marzy o Klimandżaro: "Dziś już wiem, że Afryka kradnie nam jestestwo. Ale jest to przewrotna kradzież, gdyż w zamian wypełnia nam duszę." A dzisiaj porządkuję papiery Macondo, przygotowując się powoli do odbioru lokalu, robię listę spraw na jutro, telefony, zakupy, rachunki. Bo jutro jest Poniedziałek. Dziwny dzień, coś zaczyna, ma jakiś niepokój w sobie, jakieś zaklęcie na cały tydzień. Nie wiem czy lubię poniedziałki, ale mam do nich szacunek i lęk przed nieznanym i zderzeniem projektów z realnością. Pozdrawiam więc wszystkich, którzy zaczną jutro swój poniedziałek, a może Kochani to będzie ten najważniejszy dzień w naszym życiu, najpiękniejszy i najmilszy, może spotkamy miłość, wygramy fortunę, znajdziemy wszystkie zagubione sny, może... a jeśli nie, to przecież za tydzień znów będzie poniedziałek. Bo to nasze życie to taki właśnie jarmark cudów, prawda?  
Julia




To zdjęcia z prób i piękna scenografia mojej siostry Elżbiety Wernio.



niedziela, 13 października 2013

MP 75L

Ale od tego popołudnia, kiedy przywołał synów, aby mu pomogli rozpakować przyrządy laboratoryjne, zaczął poświęcać im większość swego czasu. W ustronnej izdebce, której ściany pokrywały się z wolna nieprawdopodobnymi mapami i bajecznymi rysunkami, nauczył ich czytać, pisać i rachować. Opowiadał o cudach tego świata nie tylko w granicach swoich wiadomości, ale wysilał swoją wyobraźnię, posuwając ją do krańców niewiarygodnych. W taki to sposób chłopcy dowiedzieli się, iż na samym południu Afryki żyją ludzie tak inteligentni i spokojni, że ich jedynym zajęciem jest siedzenie i rozmyślanie, i że można przejść suchą stopą przez Morze Egejskie, przeskakując z wyspy na wyspę aż do portu Saloniki. Te fascynujące opowieści pozostawiły tak trwały ślad w pamięci chłopców, że wiele lat później, na sekundę przed rozkazem „ognia", który oficer wojsk regularnych rzucił plutonowi egzekucyjnemu, pułkownik Aureliano Buendia przeżył na nowo ów ciepły wieczór marcowy, w którym jego ojciec przerwał lekcję fizyki i znieruchomiał z ręką w powietrzu i utkwionymi w jeden punkt oczyma, słysząc z daleka piszczałki, bębny i grzechotki Cyganów, którzy znowu przybywali do wsi, aby zaprezentować ostatni zadziwiający wynalazek uczonych z Memfis.
Sto lat samotności Gabriel Garcia Marquez

Cały tydzień minął mi jak kilka chwil! Codziennie biegałam: ASP-Manufaktura-Macondo... i tak w kółko! W tym tygodniu głównym zadaniem było wypełnienie macondowych półek po same brzegi! I tak na naszych drabinach siedzą już: papugi, tukany, kaczki, bociany, motyle, anioły, arlekini, słonie, szczęśliwe duchy, zegary wybijające godziny ptasim śpiewem, kolorowe żaby, ręcznie malowane obrusy, zastawy w kwiaty, konie na biegunach, gwiazdki z nieba, sentymentalne koty, pluszowe sowy, krasnale w marynarkach, weneckie maski, szklane tulipany, smoki, hipopotamy, egzotyczna czekolada, kawa z całego świata, grajkowie z Malawi, meksykańskie ważki, pucułowate gołębie, turkusowy konik morski, czerwony pegaz i trzy, kolorowe jamniki... Sama nie wiem jak nam się to udało wszystko razem pomieścić i skomponować. A jutro będzie jeszcze więcej do rozparcelowania!!! 


(Zdjęcia Krzysiu Kowalski)
No i można już u nas płacić kartą! Tak! Udało nam się i mamy terminal, który z braku właściwego słowa nazwałam w rozmowie z Ami terminatorem i tak już zostało... 
Niestety nie udało mi się trafić do drukarni i ciągle wisi nade mną, jak czarna chmura, druk wizytówek... Na szczęście zaczyna się nowy tydzień i można zrzucić mu na barki niezałatwione sprawy z tygodnia, który właśnie się kończy. 
Znowu byłam na małych wagarach... Przyznaję się! Wszystko przez naszą Paulę, która zrobiła scenografię do dyplomu w szkole teatralnej w Krakowie! Nie mogłam się oprzeć i pojechałam zobaczyć jak jej poszło, a poszło wyśmienicie! Zdolna ta nasza Paula! Aż żal ją puszczać na studia do Warszawy... W Krakowie gościł mnie u siebie Hubert (to jeden z tych, z którymi byłam na wagarach nad jeziorem). I mogę z czystym sumieniem polecić wszystkim zestresowanym i zmęczonym dzień z Hubertem! Po takim dniu czuję się jak nowo narodzona! Najbardziej polecam śniadanie nad brzegiem rzeki: 


Można odetchnąć w porannym, jesiennym słońcu, patrzeć jak z drzew na wszystkie strony wiatr rozdmuchuje liście i rozmawiać o rzeczach najważniejszych i zupełnie nieistotnych. 
Wracając mijałam zachód słońca:
Zbieram siły na jutro, bo wyjazd już o 7 rano! Dobrze, że dziś miałyśmy chwilę szaleństwa i każda z nas ma wspaniały sweter na zimę... W nowym swetrze wszystko wydaje się łatwiejsze.
Lena

A u mnie się kręci, kręci się scena obrotowa w Teatrze Jaracza w Olsztynie! 

(Fragment scenografii, mojej siostry Elżbiety Wernio)

Weszliśmy na scenę, dla wszystkich była to chwila niezwykła, bo z powodu remontu teatr był nieczynny przez trzy lata. Miło było patrzeć na zachwycone twarze aktorów jak poczuli pod nogami deski sceny. Byłam tego świadkiem i też poczułam to wzruszenie. I do tego ruszyła obrotówka, sprawnie i przyjaźnie i teraz już nic nas nie uratuje przed próbą zrobienia dobrego spektaklu. Trema rośnie, ale pracuje się wspaniale. A Lena szaleje dzielnie we Wrocławiu, a ciągle jest tyle do zrobienia! Ja walczę z przeziębieniem, dzięki stresom i całej masie leków udaje mi się, mam nadzieję! Przecież nie ma czasu na chorowanie. Dzisiaj zakupiłyśmy zaprawę tynkarską MP 75 L (która częściowo wylądowała na Leny nosie) oraz kasetkę na pieniądze pierwszą z brzegu, rezygnując z poszukiwań internetowo-sklepowych. Dużo gorzej poszło nam z grzejnikami - konwektorowe czy promienniki? i z małą umywalką, która była niewystarczająco mała albo za droga - a decyzję trzeba podjęć szybko. Trudno, trudno. Ale dostałyśmy nagrodę - w koszyku na zakupy czekał na nas bukiecik polnych kwiatów! 

Naprawdę. Czyż nie jest pięknie? Jest. I wykończone wróciłyśmy do domu i obejrzałyśmy komedię romantyczną i do roboty. Jutrzejszy poniedziałek nie będzie łatwy, tyle spraw, tyle spraw. Pozdrawiam wszystkich, którzy spróbują w poniedziałek zmienić swój świat i pozdrawiam wszystkich, którzy wyruszą nocą w podróż. Na pewno jest nas wielu. Musimy się trzymać i dać radę i pomyśleć o sobie ciepło - nie jesteśmy sami, kochani!
Julia

A ja jeszcze, ponieważ właśnie rozmawiałam z moim przyjacielem Tadeuszem (tak tym który właśnie miał urodziny) i zwierzałam mu się z mojej dzisiejszej potrzeby słodkości, a Tadek wyjaśnił mi, że jest to podobno uwarunkowane genetycznie i "że ludzie których praprzodkowie byli nomadami nie mogą się powstrzymać od jedzenia słodyczy, że to silniejsze od nich, a Ci których byli osiadłymi rolnikami nie mają z tym problemu", także ja chciałam jeszcze pozdrowić wszystkich nomadów!
Lena


niedziela, 6 października 2013

Pierwszy tydzień w Macondo!

Starszy z synów, Jose Arcadio, skończył czternaście lat. Miał kwadratową czaszkę, kędzierzawe włosy i samowolny charakter swego ojca. Choć zapowiadało się, że odziedziczy po nim wzrost i tężyznę fizyczną, już wtedy było oczywiste, że brakuje mu ojcowskiej wyobraźni. Został poczęty i urodzony podczas uciążliwej przeprawy przez góry, przed założeniem Macondo, i rodzice dziękowali niebiosom przekonawszy się, że nie ma żadnego organu zwierzęcego. Aureliano, pierwsza istota ludzka urodzona w Macondo, miał skończyć sześć lat w marcu. Był cichy i zamknięty w sobie. Płakał w łonie swojej matki i urodził się z otwartymi oczami. Podczas przecinania pępowiny kręcił głową na wszystkie strony, rozpoznając przedmioty w pokoju i przypatrując się twarzom ludzi z ciekawością, ale bez zdziwienia. Później - obojętny na tych, którzy zbliżyli się, żeby go poznać - całą uwagę skupił na palmowym dachu, który zdawał się bliski zawalenia pod straszliwym naporem deszczu. Urszula przypomniała sobie intensywność tego spojrzenia w dniu, kiedy trzyletni Aureliano wszedł do kuchni w chwili, gdy ona wyjęła z pieca i postawiła na stole garnek z wrzącym rosołem. Chłopiec stojąc bezradnie w drzwiach powiedział: „Zaraz zleci". Garnek stał mocno na środku stołu, ale ledwie chłopak zdążył wymówić te słowa, zaczął nieuchronnie posuwać się w kierunku brzegu, jakby pod impulsem dynamiki wewnętrznej, i roztrzaskał się na ziemi. Urszula przerażona opowiedziała ten epizod mężowi, ten jednak potraktował to jako zjawisko naturalne. Taki był zawsze, obcy życiu swoich synów, po części dlatego, że uważał dzieciństwo za okres niedorozwoju umysłowego, a poza tym za bardzo pochłaniały go chimeryczne spekulacje.
Sto lat samotności Gabriel Garcia Marquez

 ! Czy to już? Minął pierwszy tydzień w Macondo? Zadziwia mnie, że (jak to mówi nasza Hania) TO właśnie się dzieje! 
...ale, ale zanim o nas to dwa słowa o sukcesie naszej Pauli (o której opowiadam wszystkim zachwycającym się naszym wnętrzem!), która dostała się na scenografię w Warszawie!!!! Jesteśmy z Ciebie Paulotko takie dumne, że jak czasem mi się przypomni, że Ci się udało to czuję się jakby mi ktoś zaaplikował podwójną porcję endorfin!
Co do naszego Macondo - w tym tygodniu odwiedziło nas mnóstwo wspaniałych i intrygujących ludzi. Zapoznałam już spore grono naszych bliższych i dalszych sąsiadów. Zauważyłam też, że ponieważ zaraz obok Macondo znajduje się niezwykle chwalony punkt napraw maszyn do szycia, to przed naszymi oknami często pojawiają się ludzie niosący piękne, solidne walizki z maszynami do szycia. Pewnie nie wiedziałabym co znajduje się w tych niecodziennych walizkach, gdyby nie jedna z naszych klientek, która właśnie wracając z punktu napraw pokazała mi swoją wspaniałą, starą maszynę. Innym razem w rozmowie z klientką nawiązałyśmy do pana, który prowadzi punkt napraw, a ja (ponieważ raz sama go odwiedziłam) zaczęłam opowiadać, że to niesamowite, bo on ma takie wspaniałe kredki do pisania po materiałach i dużo różnych tego typu wspaniałych urządzeń... Na co klientka spokojnie odpowiedziała, że zna się na tym, bo od 25 lat jest krawcową... 
W naszym sąsiedztwie znajduje się również parę genialnych (o zgrozo!) lumpeksów... Parę razy już z powodu własnych sukcesów w ciuchowych polowaniach panie pokazywały mi jakie skarby udało im się wyłowić - chyba najbardziej zapadł mi w pamięć przepiękny obrus, sporej wielkości, w kolorach zgaszonej sepii, cały pokryty jasnymi różami. 
Zapamiętałam też bardzo miłą rozmowę z panią ornitolog, która zachwyciła się meksykańskimi haftami i jako pierwsza rozpoznała bezbłędnie książkę Jana Sokołowskiego, którą trzymam w Macondo (tak jak tacę w motyle) na szczęście, bo dostałam ją w prezencie od pani Ewy Halawy, która pomagała mi w pisaniu mojej pracy magisterskiej i ma ogromną wiedzę, którą świetnie dopełnia jej rewelacyjne poczucie humoru. 
Mamy też pierwsze zamówienie dla kawiarni, a właściwie umowę - odwiedził mnie bardzo konkretny pan, który dokładnie wypytał mnie o to "co tu się dzieje" i "o co tu chodzi" i kiedy wspomniałam o kawie powiedział: "znam się na kawiarniach, bo sam prowadziłem jedną przez pięć lat i jedno pani powiem - muszą być syropy do kawy!". Obiecałam więc, że na pewno zastosuję się do jego rady. Pan wyjawił mi też, namówiony do tego przeze mnie, że jego ulubionym smakiem jest cynamonowy, więc obiecałam, że taki będzie pierwszy syrop jaki kupimy! 
W piątek po południu odwiedził mnie pan, który okazał się naszym niedalekim sąsiadem. Porozmawialiśmy więc trochę o Nadodrzu, dowiedziałam się że jego branżą jest budownictwo, więc opowiedziałam o naszym wspaniałym Macgywerze i podyskutowaliśmy chwilę o wadach i zaletach tej branży, a na koniec pan opowiedział mi o swojej 3 i pół letniej wnuczce, która sama robi książki (dzieciaki są niesamowite)!! Potem bardzo rzeczowo przyjrzał się wszystkiemu co mamy na półkach i wybrał Ducha Kota - drewnianą figurkę kota o wygiętych do góry plecach, złotych oczach i wąsach. Z trudem pakowałam naszego Ducha, bo bardzo się z nim zdążyłam zaprzyjaźnić... Po pewnym czasie nowy właściciel Kota wpadł jeszcze raz do Macondo i powiedział mi tylko: "Wie pani, ja pogadałem sobie trochę z tym kotem i okazało się, że to nie Duch Kota, a Kot Ducha!" - genialne!!
Po wielu różnych, miłych odwiedzinach na sam koniec w piątek wpadła do nas Agata (tak - jesteśmy już po imieniu!), która skończyła iberystykę, więc temat Marqueza jest jej bliski. Zaczęłyśmy gadać o mojej mamie, o pracy mojej i Agaty i o planach na przyszłość. Opowiadałam też o różnych rzeczach, które mamy w Macondo i temat zszedł na robione przeze mnie pocztówki. Pokazałam więc Agacie jedną kartkę, w której wkradł się błąd:

Otóż flaming powinien stać w jarzębinie, a nie w żurawinie!! Agata jednak przekonała mnie, że to brzmi tak absurdalnie, że postanowiłyśmy wstawić flaminga na półkę do reszty pocztówek.
Miło spędza się czas w Macondo, gdy odwiedza nas tyle ciekawych osób! To jak prawdziwa przygoda!

Po wszystkich trudach w sobotę wyprawiłam u mnie w domu urodziny dla mojego przyjaciela Tadeusza (sama nie wiem jak to się stało, nigdy tego wcześniej dla nikogo nie robiłam, ale tak to jest z moimi przyjaciółmi, że wariactwa przychodzą nam zupełnie naturalnie). Zebrała się więc cała ekipa (to znowu ci sami, z którymi byłam na wagarach) i świętowaliśmy urodziny Tadeusza. Jako zabawę urodzinową zorganizowałam wspólne pieczenie ciasta. Wyglądało to tak, że podzieliliśmy się na dwie drużyny - moja mama była komisją wyznaczającą zwycięzcę - każda drużyna miała przygotowany wcześniej spód ciasta w kształcie kwiatu (a może wyszły nam gwiazdy?) i porcję owoców do dekoracji. Zadanie polegało na ułożeniu najlepszej kompozycji z owoców. Wyszło to tak:


... no i oczywiście moja drużyna, czyli wieża z brzoskwiń przegrała z awangardowym pieczonym bananem z wbitym nożem... no cóż! Ważne, że ciasto było wyśmienite! 

I znowu niedzielny wieczór mija i zbliża się groźny poniedziałek z nowymi wyzwaniami. Jutro najwięcej będzie roboty z nowym towarem - tak! Będziemy mieć mnóstwo nowych, wspaniałości i w Manufakturze i w Macondo. Trzymajcie kciuki! 
Lena

Z nadmiaru zdarzeń i emocji dni mieszały mi się ze sobą przez cały tydzień. We wtorek nie mogłam zrozumieć, że to minęły dopiero dwa dni. Czas nie jest czymś oczywistym ani też, wbrew pozorom nie jest linearny, czyli prosty i płaski. A potem była noc w pociągu. Jechałam w przedziale z rodziną Cyganów, Rumunów albo też Węgrów ( nie rozpoznałam języka) - mama, tata, dwójka synów i przez całą noc ojciec jako głowa rodziny opiekował się snem wszystkich w przedziale, włącznie ze mną! Poprawiał płaszcz, który się ze mnie zsuwał, przekładał dzieci, żeby było im wygodnie... Dawno nie czułam się tak bezpiecznie. Żyjąc w świecie wymuszonej emancypacji czułam się jakby ta podróż odbywała się w innym wieku, w innej epoce. I znowu czas się zagubił w moim śnie i w podróży. Przywiozłam z Olsztyna wspaniałe bombki 



(Lena twierdzi, że to jeszcze nie c z a s, że październik to za wcześnie - za wcześnie?), które robi Agnieszka, aktorka, która mam nadzieję przyjedzie z mężem na nasze wielkie otwarcie. Nie mogę o tym nawet pisać, bo od razu zaczyna mnie boleć brzuch i zaczyna się gonitwa myśli o tylu niezałatwionych sprawach... Ale choć jedną z nich uda mi się teraz skreślić z kartki - ważne. A więc KOCHANA HANIU STO LAT MIŁOŚCI, WIARY I NADZIEI I ŻEBYŚ NIGDY NIE PRZESTAŁA BYĆ TAKA JAKA JESTEŚ NIEZWYKŁA - BO JESTEŚ "NASZYM LEKIEM NA CAŁE ZŁO" I CZEKAMY NA TWOJĄ WYSTAWĘ W MACONDO!!! Mogłabym dodać szczere , choć spóźnione życzenia urodzinowe, ale ten czas się kręci i zawija i wraca i ucieka i stoi i drepcze, więc dzisiaj też są Twoje Urodziny, Haniu. Polecam wszystkim jej piękne i zaskakujące zdjęcia, do obejrzenia na facebooku.
 Zwycięstwo! Klęska to dzisiaj próba zakupienia kasetki na pieniądze w Castoramie - za duże, za małe, za drogie, bez podziałek, no klęska po prostu, więc za to zakupiłyśmy trochę drewna i w domu jest tak cieplutko, że aż strach, ale pies i kot są zachwyconi.



Dalej nie mamy sprzętu grającego w Macondo ani kasetki. I jutro dzień pełen zdarzeń i to od 9 rano, więc muszę kończyć, bo Lena musi jeszcze wstawić zdjęcia, a już prawie północ i ani snu,  bo chyba już jesteśmy spóźnione. Ale nie, czemu, jest fajnie... 
Julia

...żadne cieplutko tylko ukrop!!
Lena