styczeń w Macondo

styczeń w Macondo

wtorek, 29 października 2013

Jesienne spacery

Idąc między dwoma chłopcami, których trzymał za ręce, żeby nie zgubili się w tłumie, mijając linoskoczków o złotych zębach i kuglarzy o sześciu ramionach, dusząc się pomieszanym zapachem nawozu i drzewa sandałowego, Jose Arcadio Buendia gorączkowo poszukiwał Melquiadesa, żeby ten wyjawił mu sekrety tego baśniowego mirażu. Spytał o niego Cyganów, ale nie rozumieli jego języka. Doszedł w końcu do miejsca, gdzie Melquiades zazwyczaj rozbijał swój namiot, i spotkał tam małomównego Ormianina, który zachwalał po hiszpańsku syrop zapewniający człowiekowi niewidzialność. Wypił przed chwilą jednym haustem szklankę bursztynowego płynu, kiedy Jose Arcadio Buendia przepchnął się przez tłum gapiów oglądających widowisko i zdążył zadać pytanie. Cygan ogarnął go zdziwionym spojrzeniem, zanim przeobraził się w kałużę cuchnącej i parującej smoły, nad którą unosiło się echo jego odpowiedzi: „Melquiades umarł". Oszołomiony tą wiadomością Jose Arcadio Buendia stał bez ruchu usiłując opanować wzruszenie, póki nie rozproszył się tłum żądny nowych rozrywek i kałuża po małomównym Ormianinie nie wyparowała doszczętnie. Później inni Cyganie potwierdzili, że Melquiadesa istotnie zmogła żółta febra na bagnach Singapuru i ciało jego wrzucono w najgłębsze miejsce Morza Jawajskiego. Na chłopcach ta wiadomość nie wywarła wrażenia. Chcieli koniecznie obejrzeć wspaniałą nowość wynalezioną przez uczonych z Memfis i zapowiadaną u wejścia do namiotu, który, jak mówiono, należał do króla Salomona. Napierali się tak, że Jose Arcadio Buendia zapłacił trzydzieści realów i zaprowadził ich do środka namiotu, gdzie olbrzym z obrośniętym torsem i ogoloną głową, z miedzianą obręczą w nosie i ciężkim żelaznym łańcuchem wokół kostki u nogi strzegł skrzyni piratów. Gdy olbrzym uniósł wieko, ze skrzyni powiał lodowaty podmuch. W środku znajdował się tylko ogromny przezroczysty blok, jakby zlepiony z niezliczonego mnóstwa igiełek, w których światło zmierzchu rozszczepiało się na różnokolorowe gwiazdki. Oszołomiony, wiedząc, że chłopcy oczekują natychmiastowych wyjaśnień, Jose Arcadio Buendia odważył się szepnąć:
- To chyba największy diament świata...
- Nie - powiedział Cygan. - To jest lód.
Gabriel Garcia Marquez, Sto lat samotności


...znowu byłam na wagarach!!!! 
Czy nie za dużo czasem wagaruję?? 
Te wagary były jednak nieco inne niż wcześniej, bo nie w stałym gronie, jak zwykle, lecz tym razem ze studentami pracowni Rysunku Kreatywnego (ASP Wrocław, Katedra Grafiki Warsztatowej, Profesor Jacek Szewczyk), gdzie pracuję jako asystentka. Po prostu zabrałam wszystkich na plener do naszego, szkolnego ośrodka w Luboradowie, gdzie sama po pierwszym roku studiów spędziłam trzy tygodnie na plenerze z Profesorem Wojciechem Lupą (działo się!!). 
Zadanie mieliśmy proste: po pierwsze każdy z uczestników musiał przebrnąć przez plan swojej pracy na najbliższy semestr i opisać go tak żeby był w stanie zaprezentować go przed resztą studentów, potem wszyscy razem mieliśmy porozmawiać o poszczególnych projektach, o ich wadach i zaletach, a oprócz tego mieliśmy świetnie się bawić i chodzić na spacery. Wszystkie punkty udały się nam wręcz spektakularnie! Wszyscy sporo popracowali i rzeczywiście porozmawiali ze sobą bardzo wnikliwie i czule, dużo sobie nawzajem pomagając i podpowiadając. Codziennie wieczorem robiliśmy ognisko, a w ciągu dnia łaziliśmy po lesie ciągle nienasyceni jesienią. Było bardzo wesoło, pogodnie i przyjacielsko. 
W sobotę odwiedził nas Profesor i poszliśmy wszyscy razem na długi, jesienny spacer po lesie. Iza i Profesor zebrali mnóstwo grzybów więc wieczorem zjedliśmy przepyszne kluski śląskie z sosem grzybowym (ach ta Iza!). 
 Pierwszego dnia udało nam się robić NIC!







 Odlot żurawi...




 Ostatniego dnia z braku sił na zbieranie drewna graliśmy w... nie mam pojęcia jak ta gra się nazywa, ale myślę, że wszyscy wiedzą o co chodzi...

 A na koniec zrobiliśmy rysunek podsumowujący...

Ja za to z samego rana latałam po łąkach i polach w poszukiwaniu żurawi, które ciągle nawoływały mnie, ale pozostawały w ukryciu (oczywiście wszyscy inni widzieli żurawie zupełnie od niechcenia i bez najmniejszego wysiłku...). Ostatniego dnia uparłam się, że tym razem już musi mi się udać, bo więcej szans nie będzie! Włóczyłam się więc po lesie, łąkach i polach przez dwie i pół godziny, aż całkiem straciłam nadzieję i dla podniesienia się na duchu próbowałam sobie tłumaczyć, że to nic nie szkodzi, ważne że byłam na pięknym spacerze... I nagle kiedy już chciałam zawracać coś przeleciało nad polem. Pomyślałam, że pewnie mi się przewidziało, ale jak tak długo szukam to nie zaszkodzi przejść jeszcze tę niedużą odległość... I wtedy je zobaczyłam - stały na skraju łąki potężne, ulotne i piękne. 

Gdy tak szukałam żurawi i kiedy je w końcu znalazłam po głowie chodziła mi pewna piosenka, która jest jedną z tych dla mnie najważniejszych:


Wspaniale było wyjechać za miasto i nasycić się jesienią w jej słonecznej pełni. Lasy są pełne zapachu i intensywnych, prawie iluminujących barw.
...więc jak zwykle polecam wagary!
W Macondo wszystko idzie wspaniale! Dziś właśnie minęłam Panią, która wychodząc od nas powiedziała do swojego kolegi "Tu jest jak w bajce!". Rzeczywiście zrobiło się bardzo kolorowo i pogodnie. 
 




Z nowych przyjemności to zawitała do nas sowo-poduszka, która siedzi w oknie i pozdrawia wszystkich przechodniów. 

Jeszcze w zeszłym tygodniu zmieniłam napis "Już otwarte" na "Jarmark cudów", bo wczoraj (28.10) minął nam pierwszy miesiąc jak jeden dzień! 

Mamy już paru stałych klientów. Najczęstszym gościem jest bardzo piękna i elegancka pani, która jest naszą sąsiadką. Zawsze opowiada nam ciekawe historie, ale ostatnia najbardziej zapadła mi w pamięć. Tak, więc wychodząc pani zadumała się i powiedziała: "Taką mam czerwoną sukienkę, a to już przecież nie wypada w moim wieku! Ktoś widzi to pewnie myśli sobie, że ja jestem jaka rozpustnica! A ja po prostu muszę czasem rozrabiać, bo ja jeszcze nie chcę umierać. Tam potrzebne są porządne, a nie takie łobuzy jak ja!"  
Odwiedził nas też pan, który trafił na mnie jak wpadłam z całą dostawą staroci, o których pisałam ostatnio. Spojrzał okiem fachowca na drewnianą klatkę za 2 złote, odwrócił ją do góry nogami i pokazał nam, że jest tam miejsce na baterie! Zaraz znalazłam jakieś w szufladzie i okazało się, że gdy się krzyknie lub trąci klatkę to plastikowy ptak śpiewa i zapala się czerwony, plastikowy kwiat, na którym siedzi...
Największa przyjemność w tej pracy to nasi goście! 
Wiem już też co i jak z wystawą na wielkie OTWARCIE, ale... zdradzę wszystko następnym razem!
Lena

Nie wiem, czy zrobiliście to samo, ale ja poszłam na spacer, jesienny. Pięknie, kolory, zapachy, liście i ptaki. Niedziela, wszyscy tacy odświętni, dzieci nikomu nie przeszkadzają, nie ma pośpiechu jest tylko zachwyt. I ciepło, nawet wtedy kiedy pada deszcz.





Tak było w Olsztynie, gdzie jestem. Nie pojechałam do Wrocławia, bo ze względu na odległość w zasadzie zaraz musiałabym wracać a do premiery zostały tylko dwa tygodnie, więc pracujemy bez wytchnienia. Nawet się cieszyłam, że nie pojadę, bo chwila odpoczynku wydawała mi się konieczna, a kiedy nadeszła poczułam swoją wielką nieobecność. Wolny dzień to nie jest łatwe. Po pierwsze tęsknota, po drugie nic nie musisz, więc co robić? Czytałam, ale od tego dostaje się pewnej dziwności istnienia, więc zaczynałam wydzwaniać do wszystkich, ale telefon daje tylko pozór kontaktu. Jednak nie tak łatwo popaść w bezczynność, chociaż nawet bardzo się chce. I niby wiem, co dzieje się w Macondo, kafelki na podłodze w łazience położone, Szotu kończy bufet, klienci wpadają, ale jest koniec miesiąca, więc ochota do wydawania pieniędzy mniejsza niż po pierwszym, ale w tym nie uczestniczę, więc znowu czuję swoją nieobecność. Wymyślam nowy finał spektaklu i chyba jestem blisko, jutro na próbie to sprawdzę. Może będzie lepszy od tego co jest, a może nie i wtedy będę wymyślać dalej, a czasu coraz mniej. Co zrobić, żeby się nie bać? Przeczytałam, że egzystowanie w ciągłym stresie skraca nam życie. Ale jak go ominąć, jak uniknąć lęków i przerażenia? Oddychać, uśmiechać się, zachować pogodę ducha, wiarę i nadzieję?  Może właśnie jesienna nieobecność jest prawdziwą chwilą wytchnienia? Kończy  się w ciemnościach wtorek mojego życia, cichy i miły, chociaż trochę nieśmiały w oczekiwaniu na kolejny świt. A ja zbieram się na odwagę istnienia, na swoją obecność. 
 Julia 

1 komentarz: