styczeń w Macondo

styczeń w Macondo

niedziela, 17 listopada 2013

Sztuczka magiczna!

W tej to zapadłej wsi mieszkał od bardzo dawna, zajmując się uprawą tytoniu, Jose Arcadio Buendia, Kreol, z którym pradziad Urszuli wszedł w spółkę tak owocną, że w ciągu kilku lat obaj dorobili się fortuny. Kilka wieków później praprawnuk Kreola ożenił się z praprawnuczką Aragończyka. Dlatego też w chwilach, gdy Urszulę wyprowadzały z równowagi obłąkańcze pomysły męża, przeskakiwała trzysta lat przypadków i zrządzeń losu, przeklinając godzinę, w której Francis Drakę napadł na Riohacha. Był to po prostu sposób wyładowania gniewu, w rzeczywistości bowiem czuli się związani aż do grobu węzłem mocniejszym niż miłość - wspólnym wyrzutem sumienia. Byli kuzynami. Razem wychowali się w dawnej wsi, którą z czasem przodkowie obojga, dzięki swej pracowitości i dobrym obyczajom, uczynili jednym z pierwszych miasteczek w prowincji. Chociaż małżeństwo między nimi było do przewidzenia od momentu ich przyjścia na świat, kiedy wyrazili chęć pobrania się, krewni próbowali temu przeszkodzić. Obawiali się, że tę dorodną parę potomków dwóch od wieków ze sobą spokrewnionych rodów może spotkać hańba wydania na świat potworków i że ze związku tego narodzą się iguany.
Gabriel Garcia Marquez, Sto lat samotności


Co za tydzień!! Dziś właśnie myślałam o tym z jakim spokojem przyjmuję oziębiającą się pogodę, bo mam wrażenie, że w tym pędzie chłód mnie w pewien sposób omija. Ta myśl przyszła do mnie, kiedy rano jechałyśmy z mamą przez ścięte pola kukurydzy odcięte mgłą od ruchliwej obwodnicy, a z radia rozbrzmiewał przepiękny kwartet smyczkowy Schuberta "Der Tod und das Madchen" (Śmierć i dziewczyna - jak przetłumaczyła moja mama, ostatnio próbujemy od czasu do czasu przypominać sobie, co mama pamięta z niemieckiego żeby się trochę poduczyć... udało nam się dobrze przetłumaczyć?) 


Macondo rozkwita! Ciągle pełno ludzi - zarówno gości jak i pracowników! Ostatni siedzieliśmy tam w siedem osób i zrobiło się bardzo rodzinnie. Najbardziej zapadł mi w pamięć krótki moment kiedy Gabrysia, Marta i mama wesoło rozmawiały przy wieszaniu aniołów i wykładaniu artystycznych zapałek na półkach, Grzesiu malował deski, na których będzie zamontowane światło, Andrzej i Szotu dyskutowali o sprawach technicznych, a ja, skulona na kanapie na antresoli, rysowałam sowę albo kwiaty i dochodził do mnie miły, radosny gwar sześciu zapracowanych osób. 





Dziś też było zabawnie, ale panowała atmosfera większego skupienia. Ja ciągle zmagam się z artystycznymi wyzwaniami. Już jakiś czas temu jak widzieliście powstał plakat, a do tego cała seria zaproszeń. Talent chyba mocno mnie kusił lub dusił, bo zaprojektowałam 6 różnych wariantów zaproszeń i wydrukowałam je na co najmniej 20 różnych papierach...

Oprócz tego rysuję, rysuję, rysuję... 



A dziś znowu wspinałam się na drabinę (jak ja nienawidzę wchodzić tak wysoko... i zawsze przypomina mi się, że jest firma Macondo, która zajmuje się pracami na wysokościach...) i stroiłam nasze okna w różne dziwy wywiezione z naszego domu (wydaje się, że zapasy cudów przez nas nagromadzonych są nieskończone...). 




To chyba musi tak być, że po chwilach spektakularnego zmęczenia i strachu przychodzi czas spokoju i radosnej pracy. Oby to trwało jak najdłużej. 

Wielkie Otwarcie już za mniej niż tydzień...  Denerwujecie się? Bo ja tak!

Lena

A ja mam zielone ręce od malowania bejcą płotków do okien. 


Wygląda to dość upiornie, ale przejdzie. Dzisiaj też były chwile upadku, Andrzej przewiercił ścianę na wylot i trzeba to naprawiać, zabrakło kawałka rurki, więc łazienka w rozsypce, Szotu też nie skończył, bo zabrakło złączek do listwy itd, itd... Miałam chwile irytacji, ukrywanej przed resztą i teraz muszę dzwonić do miłej pani Wiesi i przekładać odbiór choćby o dzień. A mgła była piękna. Chciałabym już zamknąć ten etap i pójść dalej i zamieszkać w Macondo i sprawdzić jak wiele może tam się zdarzyć. Ale cierpliwości, cierpliwości. I trzeba się nauczyć spieniać mleko na naszym nie najlepszym ekspresie, ale za to kawa będzie pyszna nawet bez pianki. No i marzy mi się wolny dzień, bez wychodzenia z domu i pobudki o szóstej rano. Chociaż ten rytm ma też swoje zalety, bo tak niewiele teraz mnie obchodzi, jak wyglądam, czy jestem dość wystrojona i wymalowana ("malowana lala, la, la, la..", to chyba śpiewała Karin Stanek) i uczesana. To przyjemne poczucie wolności. Uwaga, jutro poniedziałek i to w dodatku chłodny! Bądźmy dzielni, zwłaszcza o poranku, kiedy budzą się lęki i poranne potwory. Ostatnio staram się je pokonywać głębokim oddechem i myślą o czymś przyjemnym. Nawet pomaga. Macondo, Macondo, miło by było żyć też trochę magicznie. Może wystarczy się postarać i zobaczyć ile niezwykłych rzeczy i ludzi nas otacza. Na przykład nasz pies Fiodor, a nie mówię już o kocie Brunonie, a kwiaty i Lena? To prawdziwa sztuczka magiczna, prawda? 
Julia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz