styczeń w Macondo

styczeń w Macondo

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Rzucisz za siebie, znajdziesz przed sobą

Była to przyjemna noc czerwcowa, chłodna i jasna od księżycowego blasku. Nie spali aż do rana, baraszkując w łóżku, obojętni na przynoszone przez wiatr do sypialni dalekie echa płaczu krewnych Prudencia Aguilara.
Sprawę potraktowano jako pojedynek honorowy; pewien niepokój pozostał jednak w sumieniu małżonków. Którejś nocy, gdy Urszula nie mogąc zasnąć wyszła na podwórze napić się wody, ujrzała stojącego przy wielkim dzbanie Prudencia Aguilara. Był siny, z twarzą pełną smutku, i pęczkiem trawy usiłował zatkać ziejącą w gardle dziurę. Nie budził w niej strachu, tylko litość. Wróciła do pokoju i opowiedziała mężowi, co zobaczyła, ale on nie uwierzył. »Umarli nie wychodzą z grobu - powiedział. - Rzecz w tym, że nie możemy udźwignąć tego ciężaru na sumieniu". W dwie noce później Urszula znów ujrzała Prudencia w łazience, gdy zmywał sobie pęczkiem trawy zakrzepłą na szyi krew. Kiedy indziej zobaczyła go spacerującego w strugach deszczu. Jose Arcadio Buendia rozgniewany nocnymi przywidzeniami żony wyszedł na podwórko uzbrojony w dziadkową włócznię. Przed nim stał smutny jak zawsze nieboszczyk.
- Wynoś się do diabła! - krzyknął Jose Arcadio Buendia. - Choćbyś wracał sto razy, zawsze cię zabiję.
Sto lat samotności, Gabriel Garcia Marquez

Popełniłam wielki błąd - w czasie studiów nie pracowałam jako kelnerka, jak to robili prawie wszyscy moi znajomi! No i teraz zrobienie kawy potwornie mnie stresuje, tym bardziej, że jestem smakoszem i chciałabym dać z siebie to co najlepsze... a tymczasem moja mama, która (jak to ona) do kawy ma podejście swobodne i bawi ją spienianie mleka i te wszystkie różności, które nawymyślałam, przyrządza wszystko znakomicie i bez cienia stresu... 
W sobotę, gdy pierwszy raz zamiast pojedynczych kawoszy, iguan (tak odwiedzili nas nasi czytelnicy!) lub tłumu znajomych zjawił się tłum gości (a mama w sklepie miała drugą część tłumu, która kupowała prezenty) trudno mi było zachować zimną krew... Z resztą miałyśmy już małe chrzciny, bo właśnie wtedy jedna z klientek stłukła filiżankę, co było zresztą dość spektakularnym i zabawnym zdarzeniem, więc śmiech uleczył trochę moje skołatane nerwy... 
Piątek był też intensywny, poznałyśmy sporo nowych osób - między innymi odwiedziła nas mała Gabrysia o bystrym spojrzeniu i niecodziennej inteligencji i razem ze swoją mamą dokładnie obejrzały Macondo z każdej strony. Zajrzał do nas również bardzo miły młody geolog, który pisze swój licencjat o Santorinii i od razu rozpoznał, że nasze niebieskie schody właśnie stamtąd pochodzą! Niestety ostrzegł nas też, że jeśli chcemy zobaczyć to olśniewające miejsce na świecie, to musimy się pospieszyć, bo może ono zniknąć już za naszego życia!!! (z powodu czynnego wulkanu). Poznałyśmy też paru naszych sąsiadów, a pod wieczór odwiedził nas stały klient Manufaktury, Pan Doktor, który jest paliatywnym pediatrą. Poczęstowałyśmy go Schulzem i słuchałyśmy opowieści ornitologicznych, podróżniczych i wspomnień z wykładów. Przed pożegnaniem Pan Doktor opowiadając o dobroci, która dana w przeszłości, odnajdzie cię potem w przyszłości, powiedział: Rzucisz za siebie, znajdziesz przed sobą i teraz ciągle chodzi za mną to zdanie i już chyba zamieszkało we mnie na stałe. 
Był z nami też nasz Krzysiu (który kupił sobie nową lampkę do roweru i to jest właśnie to o czym marzył najbardziej!) i zrobił nam zabawne zdjęcie jak sam napisał z miłej wizyty w Macondo!
 
Tuż przed samym zamknięciem zjechali się moi przyjaciele (tak - ciągle ci sami) i mama naszej Pauli, która przyszła oprócz na Sylvię Plath to po swoją nową lampę:

Siedliśmy przy kawie i usłyszałam bardzo szczery i miły komplement - wiesz Lena, myślałem, że nie będzie tu tak fajnie i że trzeba będzie udawać, że nam się w Macondo podoba, a tu jest świetnie, aż się nie chce wychodzić! I jeszcze jeden - Czuję się tu jak w domu. 
Ulżyło mi! Bo jak to zwykle bywa przyjaciele to najsurowsza komisja, a my zdałyśmy egzamin i to na całkiem niezłą ocenę!
Lena

A teraz coś o miłości, o miłości do ludzi, zwierząt i roślin. Pracujemy dużo, ale z przyjemnością i ciągle wśród ludzi. I słuchamy różnych opowieści i same też opowiadamy o sobie. (Ja głównie o Lenie, z której  nie tylko jestem dumna, ale też ją podziwiam.) I wzruszam się, kiedy przychodzi pani, która szuka czegoś miłego dla wnuka, który leży w łóżku z jakąś okropną anginą albo mąż mówi do żony: "Podoba ci się ten kolorowy ptaszek, dobrze, biorę. Wybierz tylko kolor." Prezenty dla bliskich, z myślą specjalnie o nich i lęk czy to się spodoba jej, jemu. Czy to nie wspaniałe, że jednak potrafimy myśleć o drugim człowieku i jego małych radościach, nawet wtedy, kiedy nie mamy za dużo pieniędzy, a mimo to chcemy sprawić komuś przyjemność, wywołać uśmiech. A teraz my nauczmy się przyjmować te prezenty - one są tylko po to, żeby wokół nas było piękniej i są znakiem, że jesteśmy kochani, kochani tak po prostu, tylko za to, że jesteśmy, jak wschód słońca, lecący ptak czy jesienne kwiaty. Cieszmy się z prezentów, z miłości i z tego, że jesteśmy i jak tylko nam się zechce możemy kochać i być kochani. 
Julia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz