styczeń w Macondo

styczeń w Macondo

niedziela, 6 października 2013

Pierwszy tydzień w Macondo!

Starszy z synów, Jose Arcadio, skończył czternaście lat. Miał kwadratową czaszkę, kędzierzawe włosy i samowolny charakter swego ojca. Choć zapowiadało się, że odziedziczy po nim wzrost i tężyznę fizyczną, już wtedy było oczywiste, że brakuje mu ojcowskiej wyobraźni. Został poczęty i urodzony podczas uciążliwej przeprawy przez góry, przed założeniem Macondo, i rodzice dziękowali niebiosom przekonawszy się, że nie ma żadnego organu zwierzęcego. Aureliano, pierwsza istota ludzka urodzona w Macondo, miał skończyć sześć lat w marcu. Był cichy i zamknięty w sobie. Płakał w łonie swojej matki i urodził się z otwartymi oczami. Podczas przecinania pępowiny kręcił głową na wszystkie strony, rozpoznając przedmioty w pokoju i przypatrując się twarzom ludzi z ciekawością, ale bez zdziwienia. Później - obojętny na tych, którzy zbliżyli się, żeby go poznać - całą uwagę skupił na palmowym dachu, który zdawał się bliski zawalenia pod straszliwym naporem deszczu. Urszula przypomniała sobie intensywność tego spojrzenia w dniu, kiedy trzyletni Aureliano wszedł do kuchni w chwili, gdy ona wyjęła z pieca i postawiła na stole garnek z wrzącym rosołem. Chłopiec stojąc bezradnie w drzwiach powiedział: „Zaraz zleci". Garnek stał mocno na środku stołu, ale ledwie chłopak zdążył wymówić te słowa, zaczął nieuchronnie posuwać się w kierunku brzegu, jakby pod impulsem dynamiki wewnętrznej, i roztrzaskał się na ziemi. Urszula przerażona opowiedziała ten epizod mężowi, ten jednak potraktował to jako zjawisko naturalne. Taki był zawsze, obcy życiu swoich synów, po części dlatego, że uważał dzieciństwo za okres niedorozwoju umysłowego, a poza tym za bardzo pochłaniały go chimeryczne spekulacje.
Sto lat samotności Gabriel Garcia Marquez

 ! Czy to już? Minął pierwszy tydzień w Macondo? Zadziwia mnie, że (jak to mówi nasza Hania) TO właśnie się dzieje! 
...ale, ale zanim o nas to dwa słowa o sukcesie naszej Pauli (o której opowiadam wszystkim zachwycającym się naszym wnętrzem!), która dostała się na scenografię w Warszawie!!!! Jesteśmy z Ciebie Paulotko takie dumne, że jak czasem mi się przypomni, że Ci się udało to czuję się jakby mi ktoś zaaplikował podwójną porcję endorfin!
Co do naszego Macondo - w tym tygodniu odwiedziło nas mnóstwo wspaniałych i intrygujących ludzi. Zapoznałam już spore grono naszych bliższych i dalszych sąsiadów. Zauważyłam też, że ponieważ zaraz obok Macondo znajduje się niezwykle chwalony punkt napraw maszyn do szycia, to przed naszymi oknami często pojawiają się ludzie niosący piękne, solidne walizki z maszynami do szycia. Pewnie nie wiedziałabym co znajduje się w tych niecodziennych walizkach, gdyby nie jedna z naszych klientek, która właśnie wracając z punktu napraw pokazała mi swoją wspaniałą, starą maszynę. Innym razem w rozmowie z klientką nawiązałyśmy do pana, który prowadzi punkt napraw, a ja (ponieważ raz sama go odwiedziłam) zaczęłam opowiadać, że to niesamowite, bo on ma takie wspaniałe kredki do pisania po materiałach i dużo różnych tego typu wspaniałych urządzeń... Na co klientka spokojnie odpowiedziała, że zna się na tym, bo od 25 lat jest krawcową... 
W naszym sąsiedztwie znajduje się również parę genialnych (o zgrozo!) lumpeksów... Parę razy już z powodu własnych sukcesów w ciuchowych polowaniach panie pokazywały mi jakie skarby udało im się wyłowić - chyba najbardziej zapadł mi w pamięć przepiękny obrus, sporej wielkości, w kolorach zgaszonej sepii, cały pokryty jasnymi różami. 
Zapamiętałam też bardzo miłą rozmowę z panią ornitolog, która zachwyciła się meksykańskimi haftami i jako pierwsza rozpoznała bezbłędnie książkę Jana Sokołowskiego, którą trzymam w Macondo (tak jak tacę w motyle) na szczęście, bo dostałam ją w prezencie od pani Ewy Halawy, która pomagała mi w pisaniu mojej pracy magisterskiej i ma ogromną wiedzę, którą świetnie dopełnia jej rewelacyjne poczucie humoru. 
Mamy też pierwsze zamówienie dla kawiarni, a właściwie umowę - odwiedził mnie bardzo konkretny pan, który dokładnie wypytał mnie o to "co tu się dzieje" i "o co tu chodzi" i kiedy wspomniałam o kawie powiedział: "znam się na kawiarniach, bo sam prowadziłem jedną przez pięć lat i jedno pani powiem - muszą być syropy do kawy!". Obiecałam więc, że na pewno zastosuję się do jego rady. Pan wyjawił mi też, namówiony do tego przeze mnie, że jego ulubionym smakiem jest cynamonowy, więc obiecałam, że taki będzie pierwszy syrop jaki kupimy! 
W piątek po południu odwiedził mnie pan, który okazał się naszym niedalekim sąsiadem. Porozmawialiśmy więc trochę o Nadodrzu, dowiedziałam się że jego branżą jest budownictwo, więc opowiedziałam o naszym wspaniałym Macgywerze i podyskutowaliśmy chwilę o wadach i zaletach tej branży, a na koniec pan opowiedział mi o swojej 3 i pół letniej wnuczce, która sama robi książki (dzieciaki są niesamowite)!! Potem bardzo rzeczowo przyjrzał się wszystkiemu co mamy na półkach i wybrał Ducha Kota - drewnianą figurkę kota o wygiętych do góry plecach, złotych oczach i wąsach. Z trudem pakowałam naszego Ducha, bo bardzo się z nim zdążyłam zaprzyjaźnić... Po pewnym czasie nowy właściciel Kota wpadł jeszcze raz do Macondo i powiedział mi tylko: "Wie pani, ja pogadałem sobie trochę z tym kotem i okazało się, że to nie Duch Kota, a Kot Ducha!" - genialne!!
Po wielu różnych, miłych odwiedzinach na sam koniec w piątek wpadła do nas Agata (tak - jesteśmy już po imieniu!), która skończyła iberystykę, więc temat Marqueza jest jej bliski. Zaczęłyśmy gadać o mojej mamie, o pracy mojej i Agaty i o planach na przyszłość. Opowiadałam też o różnych rzeczach, które mamy w Macondo i temat zszedł na robione przeze mnie pocztówki. Pokazałam więc Agacie jedną kartkę, w której wkradł się błąd:

Otóż flaming powinien stać w jarzębinie, a nie w żurawinie!! Agata jednak przekonała mnie, że to brzmi tak absurdalnie, że postanowiłyśmy wstawić flaminga na półkę do reszty pocztówek.
Miło spędza się czas w Macondo, gdy odwiedza nas tyle ciekawych osób! To jak prawdziwa przygoda!

Po wszystkich trudach w sobotę wyprawiłam u mnie w domu urodziny dla mojego przyjaciela Tadeusza (sama nie wiem jak to się stało, nigdy tego wcześniej dla nikogo nie robiłam, ale tak to jest z moimi przyjaciółmi, że wariactwa przychodzą nam zupełnie naturalnie). Zebrała się więc cała ekipa (to znowu ci sami, z którymi byłam na wagarach) i świętowaliśmy urodziny Tadeusza. Jako zabawę urodzinową zorganizowałam wspólne pieczenie ciasta. Wyglądało to tak, że podzieliliśmy się na dwie drużyny - moja mama była komisją wyznaczającą zwycięzcę - każda drużyna miała przygotowany wcześniej spód ciasta w kształcie kwiatu (a może wyszły nam gwiazdy?) i porcję owoców do dekoracji. Zadanie polegało na ułożeniu najlepszej kompozycji z owoców. Wyszło to tak:


... no i oczywiście moja drużyna, czyli wieża z brzoskwiń przegrała z awangardowym pieczonym bananem z wbitym nożem... no cóż! Ważne, że ciasto było wyśmienite! 

I znowu niedzielny wieczór mija i zbliża się groźny poniedziałek z nowymi wyzwaniami. Jutro najwięcej będzie roboty z nowym towarem - tak! Będziemy mieć mnóstwo nowych, wspaniałości i w Manufakturze i w Macondo. Trzymajcie kciuki! 
Lena

Z nadmiaru zdarzeń i emocji dni mieszały mi się ze sobą przez cały tydzień. We wtorek nie mogłam zrozumieć, że to minęły dopiero dwa dni. Czas nie jest czymś oczywistym ani też, wbrew pozorom nie jest linearny, czyli prosty i płaski. A potem była noc w pociągu. Jechałam w przedziale z rodziną Cyganów, Rumunów albo też Węgrów ( nie rozpoznałam języka) - mama, tata, dwójka synów i przez całą noc ojciec jako głowa rodziny opiekował się snem wszystkich w przedziale, włącznie ze mną! Poprawiał płaszcz, który się ze mnie zsuwał, przekładał dzieci, żeby było im wygodnie... Dawno nie czułam się tak bezpiecznie. Żyjąc w świecie wymuszonej emancypacji czułam się jakby ta podróż odbywała się w innym wieku, w innej epoce. I znowu czas się zagubił w moim śnie i w podróży. Przywiozłam z Olsztyna wspaniałe bombki 



(Lena twierdzi, że to jeszcze nie c z a s, że październik to za wcześnie - za wcześnie?), które robi Agnieszka, aktorka, która mam nadzieję przyjedzie z mężem na nasze wielkie otwarcie. Nie mogę o tym nawet pisać, bo od razu zaczyna mnie boleć brzuch i zaczyna się gonitwa myśli o tylu niezałatwionych sprawach... Ale choć jedną z nich uda mi się teraz skreślić z kartki - ważne. A więc KOCHANA HANIU STO LAT MIŁOŚCI, WIARY I NADZIEI I ŻEBYŚ NIGDY NIE PRZESTAŁA BYĆ TAKA JAKA JESTEŚ NIEZWYKŁA - BO JESTEŚ "NASZYM LEKIEM NA CAŁE ZŁO" I CZEKAMY NA TWOJĄ WYSTAWĘ W MACONDO!!! Mogłabym dodać szczere , choć spóźnione życzenia urodzinowe, ale ten czas się kręci i zawija i wraca i ucieka i stoi i drepcze, więc dzisiaj też są Twoje Urodziny, Haniu. Polecam wszystkim jej piękne i zaskakujące zdjęcia, do obejrzenia na facebooku.
 Zwycięstwo! Klęska to dzisiaj próba zakupienia kasetki na pieniądze w Castoramie - za duże, za małe, za drogie, bez podziałek, no klęska po prostu, więc za to zakupiłyśmy trochę drewna i w domu jest tak cieplutko, że aż strach, ale pies i kot są zachwyconi.



Dalej nie mamy sprzętu grającego w Macondo ani kasetki. I jutro dzień pełen zdarzeń i to od 9 rano, więc muszę kończyć, bo Lena musi jeszcze wstawić zdjęcia, a już prawie północ i ani snu,  bo chyba już jesteśmy spóźnione. Ale nie, czemu, jest fajnie... 
Julia

...żadne cieplutko tylko ukrop!!
Lena





2 komentarze:

  1. sie wzruszylam! dziekuje za zyczenia, bardzo dziekuje! bardzo

    OdpowiedzUsuń
  2. No nareszcie! Nie mogłyśmy się doczekać aż przeczytasz!!

    OdpowiedzUsuń