styczeń w Macondo

styczeń w Macondo

piątek, 29 sierpnia 2014

Zatrzymać lato!

Ta kwarantanna była tak skuteczna, że z czasem stan wyjątkowy uznano za rzecz naturalną i zorganizowano życie w taki sposób, żeby przywrócić rytm pracy, i nikt już nie myślał o niepotrzebnym obyczaju spania.
Metodę, która przez wiele miesięcy miała ich bronić przed zanikiem pamięci, wymyślił Aureliano. Odkrył ją przypadkowo. Dobrze znając bezsenność, gdyż był jednym z pierwszych, którzy jej ulegli, opanował do perfekcji sztukę złotniczą. Pewnego dnia szukał małego kowadełka, którego używał do walcowania metali, i nie mógł przypomnieć sobie nazwy tego narzędzia. Ojciec podpowiedział mu: ,,kowadełko". Aureliano wypisał to na kawałku papieru i przykleił etykietę do przedmiotu. W ten sposób mógł mieć pewność, że nie zapomni tej nazwy w przyszłości. Nie przyszło mu na myśl, że jest to pierwszy objaw zaniku pamięci, ponieważ przedmiot miał nazwę trudną do zapamiętania. W kilka dni później jednak odkrył, że z trudem przypomina sobie nazwy prawie wszystkich przedmiotów w laboratorium. Tak więc oznaczył je wszystkie odpowiednimi kartkami i wystarczyło przeczytać napis, żeby je rozpoznać. Kiedy ojciec zakomunikował mu, że zapomniał prawie wszystkich najważniejszych wydarzeń ze swego dzieciństwa, Aureliano zapoznał go ze swoją metodą i Jose Arcadio Buendia zastosował ją praktycznie w całym domu, a później narzucił całemu miasteczku. Pędzelkiem umoczonym w farbie malował na każdej rzeczy jej nazwę: stół, krzesło, zegar, drzwi, ściana, łóżko, garnek. Wyszedł do zagrody i oznaczył wszystkie zwierzęta i rośliny: krowa, koza, świnia, kura, juka, malanga, banany. Stopniowo, obserwując nieskończoność wariantów zaniku pamięci, zdał sobie sprawę, że może nadejść dzień, kiedy będą rozpoznawać rzeczy po napisach, ale zapomną ich przeznaczenia. Wtedy rozszerzył swoje napisy. Etykieta, którą zawiesił na szyi krowy, była przykładem sposobu, w jaki mieszkańcy Macondo byli zdecydowani walczyć z chorobą:
„To jest krowa, trzeba ją doić co rano, żeby dawała mleko, a mleko trzeba zagotować, potem zmieszać
z kawą i zrobić kawę z mlekiem". Tak więc żyli w wymykającej się rzeczywistości, którą chwilowo mogli schwytać za pomocą słów, ale która musiała wymknąć się bezpowrotnie wraz z zapomnieniem wartości słowa pisanego.


                                                                                     Gabriel Garcia Marquez "Sto lat samotności"
 
Wszystko znowu nabrało tempa i mogę już przyznać z czystym sumieniem, że oficjalnie ciałem i duchem wróciłam z wakacji!
Wróciłam i Wrocław nie przestaje mnie zaskakiwać. Zaskakują mnie drobne, sentymentalne sytuacje i duże nieoczekiwane zdarzenia. Przepływam od relikwii świętej Marii Magdaleny, przez rozkojarzonych minionymi wakacjami znajomych, nocne, jazzowe jam session, dentystę sadystę, czerwone sukienki za trzy złote i oddziały wrocławskiego urzędu miasta ukryte w przykurzonych, ślepych uliczkach.
W tym pulsującym stanie nowej energii z łatwością i wprawą, którą zdążyłam już nabrać, zaprojektowałam i oficjalnie ogłaszam nowy repertuar na wrzesień w Macondo! 


Myślę, że to będzie wspaniały miesiąc, właściwie nie wiem nawet, na które z wydarzeń nie mogę się najbardziej doczekać i już planujemy październik, który chyba będzie jeszcze bardziej ekscytujący! 

...tymczasem! Mamy nowy ekspress i nową kawę! Chwalimy się, bo czekałam na ten moment bardzo długo i jestem dumna z tego, że nam się w końcu udało! Zapraszam wszystkich ciekawych naszego nowego smaku, czyli Czarnego Deszczu, który imponuje mi ze względu na ludzi, którzy tworzą tę markę, ich oddanie, sporą dozę kawowego maniactwa i szczyptę szaleństwa! 
Więcej o nich i naszej kawie: http://czarnydeszcz.pl/kawa/

Swoją drogą nasza kawiarnia zaczyna hulać! Pasjonują mnie drobne historie związane z naszymi kawiarnianymi gośćmi. Na przykład kilka dni temu przyszła do nas przemiła Pani, ale zupełnie nie zadowolona z każdej mojej odpowiedzi... "Tak drogo?!", "Jabłecznik?", "Nie no herbaty nie pijam!", "W żadne wróżby nie wierzę!"... ale zaraz od słowa do słowa zaczęłyśmy rozmawiać i po dłuższej chwili śmiechów i plotek, owa Pani zdecydowała się jednak i rzuciła: "A niech tam! Poproszę ten jabłecznik i kawę, ale białą!" i już po pierwszym łyku i kęsie wszystko się zmieniło i zamiast skarg nasłuchałam się tylu komplementów, że żałuję, że ich nie nagrałam, bo byłaby to najlepsza reklama, jaką mogłybyśmy sobie wymarzyć! Oczywiście rozmawiało nam się tak dobrze, że spędziłyśmy kolejne pół godziny na opowieściach. 
Okazało się też, że nasza antresola może służyć jako miejsce ulgi i katharsis dla zranionych serc, potwierdzone i sprawdzone przez naszą klientkę... 
...a najbardziej lubię takie momenty, gdy przygotowuję za barem kawę, a całe Macondo wypełnia śmiech, głosy splatające się w prawdziwy, kawiarniany szum i jazz delikatnie przemykający pomiędzy stolikami w poszukiwaniu uważnego, zadumanego ucha... 

...mogłabym jeszcze tak długo opowiadać, ale przede mną ciężka noc pracy, a rano wyjazd do Świdnicy, gdzie będę malować mural (trzymajcie kciuki, bo jeszcze takiego dużego jak tam wykonam nie robiłam...) z okazji "Punktu zero" (http://www.sok.com.pl/punkt-zero/). 

Do zobaczenia na kawie w Macondo! 

Wyjątkowo tego lata poczułam żal i zaskoczenie, kiedy nagle odeszło bez uprzedzenia - śnieg w górach, bociany szykują się do odlotu... Ja i mój ogródek tkwimy w niemym zdumieniu, że to już koniec, że noce są zimne, poranki opóźnione i szare, a ja czułam się tak dobrze w tych upałach, jak kot grzejący się przy piecu, myślę, że nawet mruczałam czasami cichutko. I co? Nie ma lata, przecież to niesprawiedliwe, że tak z dnia na dzień, bez szansy na oswojenie tego odejścia... Ale nie wszędzie, bo chociaż Lena ogłosiła wrześniowy repertuar to w Macondo trwa jeszcze lato! Mieliśmy letni salon poezji - Halina Poświatowska, której wierszom czytanym przez Wiktorię Czubaszek, młodą, delikatną i odważną aktorkę, towarzyszył śpiew operowy Marzenny Wojak przy akompaniamencie Marcina Grabosza i to zderzenie zadziałało magicznie. 








Takich rzeczy się nie wymyśla, takie rzeczy się po prostu zdarzają dzięki ludziom i myślom, które nagle znajdują swój czas i miejsce. I tak było tego letniego wieczoru. Wprawdzie czas nie do końca nam się poddał i było trochę zamieszania, ale w rezultacie wzmogło to tylko napięcie i intensywność całego zdarzenia. Mówiąc krótko tego nie da się opowiedzieć, to trzeba było przeżyć! A tak na marginesie to Marzenna Wojak staje się naszym dobrym duchem w Macondo. 

I zanim całkiem skończy się to lato w sobotę 30 sierpnia o 18.00 odbędzie się wernisaż Pauliny Mager. Paulina Mager to niezwykły artysta, ukochana studentka Geta-Stankiewicza, człowiek pełen metafizyki w swojej twórczości i jednocześnie z dużą dozą humoru, jej obrazy są uwielbiane przez odbiorców - zagubieni w makach, anioły, pary lecące nad światem,  koty, psy, żyrafy, owce i krowy mieszkają w wielu domach na całym świecie. Ale to co zobaczymy w sobotę to nowy kosmos Pauliny, mnie zachwycił i poraził, ale ja kocham Paulinę, więc nie jestem obiektywna,  musicie przyjść i zobaczyć sami. A jak już się spotkamy to może wymyślimy jakiś sposób, żeby zatrzymać lato?! 
Julia

czwartek, 21 sierpnia 2014

sobota, 16 sierpnia 2014

Letnie wariacje!


Rozmawiali bez przerwy, powtarzali sobie godzinami te same anegdoty albo z desperackim uporem przedłużali w nieskończoność zabawę w „koguta-kapłona".  Zabawa polegała na tym, że narrator pytał obecnych, czy chcą, żeby im opowiedział historię o kogucie-kapłonie, i kiedy oni odpowiadali, że „tak", narrator mówił, że nie prosił ich, żeby powiedzieli „tak", tylko pytał, czy chcieliby usłyszeć historię o kogucie-kapłonie, a kiedy odpowiadali, że nie chcą, narrator mówił, że nie prosił ich, żeby mówili „nie", tylko pytał, czy chcą usłyszeć opowieść o kogucie-kapłonie, a kiedy wszyscy milczeli, narrator mówił im, że nie prosił ich, żeby milczeli, tylko pytał, czy opowiedzieć historię o kogucie-kapłonie, i nikt nie mógł odejść, ponieważ narrator mówił, że nie prosił ich, żeby sobie poszli, tylko pytał, czy ma opowiedzieć o kogucie-kapłonie, i tak dalej, w błędnym kole, które obracało się nieustannie przez całe noce.
Kiedy Jose Arcadio Buendia zdał sobie sprawę, że plaga ogarnęła całe miasto, zebrał wszystkich ojców rodzin, żeby przekazać im to, co sam wiedział o zarazie bezsenności. Podjęto kroki zapobiegające rozprzestrzenianiu się jej na inne osiedla położone w okolicy bagnisk. Zdjęto więc kozom dzwonki, wymienione z Arabami za papugi, i pozostawiono je przy rogatkach do dyspozycji tych, co wbrew uprzedzeniom rozstawionych straży upierali się przy wejściu do grodu. Wszyscy obcy, którzy krążyli wówczas po ulicach Macondo, musieli swoimi dzwoneczkami oznajmiać zarażonym, że oni są zdrowi. Nie pozwolono im ani jeść, ani pić podczas pobytu, gdyż wiadomo było, że zaraza przenosi się tylko przez przewód pokarmowy i że wszystkie produkty do jedzenia i picia zarażone są bakcylem bezsenności. W ten sposób utrzymano plagę w granicach miasteczka.
                                                                            Gabriel Garcia Marquez "Sto lat samotności"

...Tak! To moja wina, przyznaję się! To moja wina, że tak długo nie pisałyśmy nic na blogu, bo z zaskoczenia wyjechałam do Bristolu, wróciłam na Noc Nadodrza i już znowu wyruszyłam do Lipnicy Murowanej i tak minęły ponad dwa tygodnie na wakacyjnych rozkoszach. 
Musimy się więc cofnąć aż do melancholijnego, lipcowego wieczoru, którego chłodny, deszczowy nastrój rozwiał wernisaż Zuzanny Dyrdy. Serigrafie Zuzy zadziałały na wszystkich w sposób, którego się spodziewałam, powodując, że myśl "enjoy jour confusion" wplotło się w każdą, nawet najdrobniejszą konwersację i zostało przez wielu gości przejęte jako nowe motto.




Kilka dni po wernisażu nagle i niespodziewanie przeniosłam się na tydzień w bristolską rzeczywistość, wstrzymałam oddech i w oderwaniu od tego co "TU", gdzie Was wszystkich zostawiłam pochłaniałam angielskie domy jak z filmów, gościnnych, dziwnych przewodników, piękną dziewczynę śpiewającą tylko dla nas, rozpacz jej złamanego serca, katedrę bez dachu, wietrzne wybrzeże, czcionki drukarskie, jaszczurko-węże i różnorodne malarstwo ścienne, które nawiązywało z nami dialog na każdym kroku.

Po powrocie z bristolskiego snu właściwie od razu z lotniska pojechałam do Macondo na Noc Nadodrza, a tam już czekały błądzące z zadowoleniem tłumy zwiedzających. Nasza filmowa zabawa udała się aż nadzwyczaj dobrze, wszyscy losujący ze śmiechem odczytywali swoje nowe nazwiska prosto z gwiazd. Najbardziej zaskakującym zestawieniem okazała się mała dziewczynka, która stojąc jeszcze na krześle po uprzednim sięganiu po swoją gwiazdę powiedziała "...a ja jestem Jerzy Stuhr!". 
Uwielbiam Noce Nadodrza i energię jaką wzniecają! 




...ale o odpoczynku po takim maratonie mogłam pomyśleć dopiero, gdy dotarłam już do Lipnicy Murowanej, gdzie jak co roku prowadziłam warsztaty plastyczne z młodymi i zdolnymi. Jak co roku uzdrowiłam się, odpoczęłam, złapałam i nową energię i dostałam tyle dobrych emocji, śmiechu i czasu na rozmawianie o wszystkim. Ostatnio wykonałam ponadprzeciętną ilość samozamachów pustoszących przyzwyczajenia, od tych najbardziej banalnych po drastyczne, że bez tych kilku dni w Lipnicy chyba nie odzyskałabym równowagi. Kocham Lipnicę i to jest mój schron.
Lena



A tutaj bez Leny było istne szaleństwo. Prawie codziennie przyjeżdżali różni nasi artyści i przywozili ze sobą wspaniałe rzeczy do naszego jarmarku cudów. Tak więc dwoiłam się i troiłam, żeby ze wszystkim nadążyć a do tego byłam sama w Macondo, więc rozumiecie, że nie było łatwo... Nic nie wiem, co działo się dookoła, a tu festiwal filmowy, wystawa wspaniała w Muzeum Architektury, koncerty - Wrocław latem jest naprawdę niezwykły. Ale za to robię już wspaniałą kawę mrożoną tylko jeszcze trochę boję się soków wyciskanych, ale jak poćwiczę to kto wie... No i muszę spróbować z bezowym ciastem. To pewnie trudne, jak każdy pierwszy raz! Na razie zbieram z pól i łąk rumianki i pięknie od nich pachnie całe Macondo. Dostałyśmy kartkę piękną z pozdrowieniami z Pienin (wzruszyłam się, to takie miłe, a ja uwielbiam dostawać widokówki), odbył się u nas pierwszy wieczór panieński, no i pierwszy wernisaż bez Leny, naszego kuratora. Kierownictwo przejęła Zuzanna, przyjaciółka autorki i Leny i moja i nie byle jaki fachowiec. A była to wystawa Alicji  Chojnackiej "Kult kobiecości". 






Na naszych ścianach zawisły niezwykłe rysunki kobiet bez twarzy a jedynie ze swoim ciałem sprowadzonym do znaku, symbolu, skrótu skrywanej przed światem tajemnicy jego istnienia i jego intymności. Odbyła się też wspaniała rozmowa autorki z publicznością o tym jak zmienia się stosunek nas do naszego ciała, naszej intymności, jak odsłaniając tajemnicę zyskujemy odwagę mówienia o tym kim jesteśmy. Krzysztof, nasz przyjaciel macondowy upomniał się nawet o takie spojrzenie na mężczyznę, ale czy autorka podejmie wyzwanie zobaczymy. Wieczór był bardzo artystyczny i filozoficzny, a widzowie wędrowali po wystawie przez parę godzin. A teraz jest spokojnieszy tydzień, wystawiłyśmy przed Macondo jabłka włączając się w akcję "Jedz jabłka", 

Lena porządkuje półki i ściany tworząc nowe kompozycje, ja miałam dwa dni wolnego... Spróbuję nowego ciasta marchewkowego, eksperymenty z bezą wychodzą mi na razie tak sobie.
A przed nami kolejny salon poezji.

Tym razem zapraszamy na spotkanie z poezją Haliny Poświatowskiej. To ważna postać w naszej literaturze i w mojej biografii. Życie opierające się śmierci z taką siłą, energią i miłością, że warto się w jej poezji zanurzyć, by zyskać odwagę i  poczuć jak dobrze jest być. Bo czasami, niestety, udaje się nam o tym zapominać. Wiersze Haliny Poświatowskiej będzie czytać Wiktoria Czubaszek, zaśpiewa Marzenna Wojak, a zagra Marcin Graborz. To będzie niezwykły wieczór 23 sierpnia o godzinie 20-tej w sobotę poczujemy ból i radość istnienia. Do zobaczenia.
 Julia