styczeń w Macondo

styczeń w Macondo

poniedziałek, 30 września 2013

Przed nami kolejny etap!

Jose Arcadio Buendia nie spodziewał się, by wola jego żony była aż tak nieugięta. Usiłował zwieść ją blaskiem swoich fantazji i obietnicą wspaniałego świata, gdzie wystarczy skropić ziemię magicznym płynem, aby rośliny dały owoce, jakie tylko człowiek zechce, i gdzie sprzedają za bezcen wszelkie środki przeciwko bólom. Ale Urszula pozostała niewrażliwa na jego wspaniałe wizje.
- Zamiast się upierać przy twoich wariackich pomysłach, zatroszczyłbyś się lepiej o własnych synów - odpowiedziała. - Spójrz tylko na nich, zdani na łaskę boską, zaniedbani i głupi jak osły.
Jose Arcadio Buendia przyjął dosłownie to, co powiedziała żona. Spojrzał przez okno, zobaczył dwóch bosych chłopców w słonecznym ogrodzie i doznał wrażenia, że dopiero od tego momentu zaczęli istnieć, stworzeni zaklęciem Urszuli. Wtedy coś się stało w głębi jego istoty, coś tajemniczego i nieodwołalnego, coś, co go oderwało od czasu, w którym tkwił obecnie, i poniosło na oślep w niezbadaną strefę wspomnień. Podczas gdy Urszula dalej zamiatała dom, którego - teraz już była tego pewna - nie miała opuścić do końca życia, on stał wpatrzony w dzieci niewidzącym wzrokiem, aż zwilgotniały mu oczy i wytarł je wierzchem dłoni z głębokim westchnieniem rezygnacji. 
- Dobrze - powiedział. - Powiedz im, żeby przyszli pomóc mi powyjmować rzeczy ze skrzyni.
Gabriel Garcia Marquez, Sto lat samotności

No i po małym OTWARCIU! Ten tydzień był zupełnym szaleństwem! Codziennie od rana do nocy latałam z miejsca na miejsce, układałam ekspozycję na naszych drabinach, przyczepiałam metki, jeździłam po różne rzeczy, głównie na trasie Manufaktura-Macondo, Macondo-Manufaktura, kończyłam rysunki na ścianach, sprzątałam i sprzątałam i sprzątałam... Jak zwiozłam pierwszy tabun rzeczy, wyglądało to mniej więcej tak:


Nic by się nie udało gdyby nie nasza ekipa macondowo-manufakturowa, która ratowała mnie przed paniką i cierpliwie pomagała z każdą nawet najbardziej błahą rzeczą.


Klaudyna dzielnie pomagała mi każdego dnia i nie wystraszyła się żadnego z nawet najcięższych zadań,


Marta wspierała mnie swoim ciętym dowcipem i artystycznym wyczuciem,


na Mateusza padło wypisywanie metek przez co, dzięki swej niebywale dobrej pamięci, już zna wszystkie ceny każdego przedmiotu, a Ami, która jest mistrzem aparatu, czuwała nad dokumentacją otwarcia (w związku z czym nie mamy jej zdjęcia!). 
Udało nam się! Oczywiście były nerwy, ale czułam się spokojnie i miło, bo miałam wrażenie, że mamy wszystko pod kontrolą. Ania i Magdalena pojawiły się wcześniej, by zrobić próbę i jak tylko zaczęły grać (nie dosyć że świetnie grają to jeszcze są piękne) wiedziałam już, że wieczór będzie wyjątkowy.


Dziewczyny już  zastanawiają się nad dalszymi występami w Macondo! Odwiedziło nas naprawdę dużo gości:



największą niespodziankę zrobiła mi moja koleżanka Ela z Poznania, z którą w zeszłe wakacje byłam w Tanzanii (przez jej wizytę na otwarciu dziś w nocy śniło mi się, że pojechałam do Tanzanii na dwa dni na krótkie odwiedziny...), Marta z mojego roku z Grafiki, która dała nam w prezencie malutkie sitodruki imitujące rysunki zrobione ołówkiem, będące częścią Marty dyplomu, który obroniła w piątek i Dominika, z którą wspólnie chodziłyśmy na zajęcia do profesora Michała Jędrzejewskiego, od której dostałyśmy w prezencie konfitury (między innymi maliny, takie jakie robiła moja babcia, najpiękniejszy prezent, który mogłam sobie wyśnić!).


Dominika okazała się naszym pierwszym klientem i dostała od nas Sto lat samotności ze specjalną dedykacją! 
Odwiedziła nas również Alina Kostecka, autorka pięknej biżuterii, która razem ze swoim mężem wręczyła nam ogromne bukiety kwiatów!

Po wszystkim szczęśliwi i wciąż pełni energii całą paczką wybraliśmy się na piwo i siedzieliśmy sobie tak w końcu beztrosko i w radosnej atmosferze. Dobrze jest być otoczonym przez grupę wspaniałych ludzi, od razu wszystko wydaje się łatwiejsze! 
...po leniwej niedzieli niebezpiecznie zbliża się poniedziałek i kolejny etap naszej pracy i nowe wyzwania... ale jeszcze przez chwilę beztrosko będę robić nic!
Lena

Macondo otworzyło się w połowie tylko dzięki talentowi, pasji i pracowitości mojej Leny, ja cierpiałam, że zostawiłam ją samą, ale też zrozumiałam, że jest zupełnie dorosła i samodzielna. Jest pięknie!









I wokół nas dobra energia ludzi, których udało się zarazić naszą pasją. W dniu otwarcia towarzyszyła nam Dorota Czerek, wspaniała artystka, autorka bajecznych drewnianych aniołów i naszego ptaka macondo.


Przyszła i została. Nawet zrobiła ostatnie zamiatanie. Potem w nagrodę flecistka i harfiarka (zwariowałam na widok prawdziwej harfy) grały tylko dla nas robiąc sobie próbę.


Czujecie? Wszystko gotowe, dziewczyny grają, świeci słońce - i tak o to można zaczarować świat! Potem powoli zaczęli się schodzić goście, polskim obyczajem wielu spóźnionych i było ich coraz więcej i więcej. Dziewczyny grające dostały od nas gwiazdki z nieba, a potem było przecięcie wstęgi - o co poprosiłyśmy moją siostrę Elżbietę, twórczynię Manufaktury, której my jesteśmy poniekąd kontynuacją.




A potem miłe rozmowy, gratulacje, kwiaty, pierwsze zakupy i ulga, że to już się stało. Jak wróciłam do domu dostałam potwornej migreny z tego całodziennego napięcia. Jak się można domyśleć największym hitem była łazienka w rajskie ptaki z francuskim lustrem w piórka.


Dzisiaj jest niedziela prawdziwa. Ulga  przeplatana poniedziałkowymi lękami.
Spotkałyśmy się na Pomorskiej z naszą ekipą integracyjnie, ale też żeby uporządkować kolejne dni pracy w Macondo i w Manufakturze. Więc nie był to tak całkiem wolny dzień, ale w porównaniu do innych...   
Julia

poniedziałek, 23 września 2013

małe OTWARCIE!

Przekonanie, że Macondo jest wyspą, utrzymało się przez długi czas, oparte na nie budzącej wątpliwości mapie, którą wyrysował Jose Arcadio Buendia po powrocie z ekspedycji. Wykreślił ją w pasji, mściwie wyolbrzymiając trudności komunikacji, jakby chciał ukarać samego siebie za absolutny brak sensu w wyborze miejsca osady. „Nigdy nigdzie nie dojdziemy - skarżył się przed Urszulą. - Zgnijemy tutaj za życia, nie korzystając z dobrodziejstw nauki". Ta pewność przeżuwana przez wiele miesięcy w pokoiku przy laboratorium skłoniła go do projektu przeniesienia Macondo w jakieś bardziej dogodne miejsce, ale tym razem Urszula wyprzedziła jego gorączkowe pomysły. Działając skrycie i bez wytchnienia jak mrówka, zbuntowała wszystkie kobiety ze wsi przeciw zachciance mężów, którzy już przygotowywali się do przeprowadzki. Jose Arcadio Buendia nie dowiedział się nigdy, w jakim momencie i pod wpływem jakich wrogich sił jego plany zaczęły się wikłać w gąszczu wymówek, pretekstów i rzekomych przeszkód, aż stały się czystym złudzeniem. Urszula niewinnie obserwowała go spod oka i nawet odczuła trochę litości dla męża, kiedy któregoś ranka zastała go w pokoiku w głębi domu, bełkocącego coś na temat przeprowadzki i pakującego wyposażenie laboratorium. Pozwoliła mu dokończyć robotę, zabić gwoździami skrzynie i wypisać na wierzchu swoje inicjały za pomocą pędzelka atramentu, nie robiąc mu wymówek i wiedząc, że on także wie, bo słyszała, jak mamrotał to w swoich głuchych monologach, że mężczyźni ze wsi nie poprą jego zamierzeń. Dopiero kiedy zaczął wyjmować z zawiasów drzwi, odważyła się zapytać go, po co to robi, on zaś odpowiedział z goryczą: „Skoro nikt nie chce iść - pójdziemy sami". Urszula ani drgnęła.
- Nie pójdziemy - powiedziała. - Zostaniemy tutaj, bo tu się urodził nasz syn.
- Ale nikt nam tu jeszcze nie umarł - odparł. - Człowiek nie należy do żadnej ziemi, póki nie ma w niej nikogo ze swych zmarłych.
Na co Urszula odpowiedziała z łagodną stanowczością:
- Jeżeli trzeba, żebym umarła po to, żebyście tu pozostali, to umrę.
Sto lat samotności, Gabriel Garcia Marquez

Nie mam zdjęć, bo moje podróże na trasie Wrocław,- Olsztyn ostatnio odbywają się nocą. To  dziwny stan zawieszenia, sen nie sen, niewiadome miejsce przebudzenia, ale radość, że udało się przechytrzyć czas i poranek wita mnie u celu podróży. A tu jest dom, zwierzęta, Lena. Moja wyspa? 
 Julia


A ja mam tyle zdjęć, że nie wiem nawet od czego zacząć! Może od najładniejszego! Czyli naszej tacy ze skrzydeł motyli, którą znaleźliśmy na targowisku w Jeleniej Górze:




Na tej tacy będziemy podawać wkrótce kawę w Macondo! A póki co przed nami małe OTWARCIE 


Będziemy świętować, bo jesteśmy już gotowe żeby otworzyć pierwszą część czyli sklep! Wszystko odbędzie się 28 września, czyli w sobotę o 18.00. Będzie można zobaczyć z bliska i daleka moje rysunki ścienne i posłuchać jak świetnie na harfie i flecie grają Ania i Magdalena, która przewidują w swoim programie odrobinę awangardy, klasyki i tanga! Ja już się nie mogę doczekać, tym bardziej, że już coraz mniej zostało do zrobienia - wiszą i stoją drabiny, przywiozłyśmy już nasze stare walizki i skrzynię. Wszystko wygląda naprawdę niezwykle:






Cały ostatni tydzień spędziłam na jeżdżeniu po wielkich sklepach, deski, blaty, krzesła, stoliki, farby, kontakty... Na szczęście przed najtrudniejszą wyprawą pojawiła się nagle Zuzia, którą wypatrzyłam przez przypadek w szkole i (tak jak to zwykle z nami bywa) wpadłyśmy w ciąg wspólnego załatwiania ważnych spraw i dzięki temu było mi dużo łatwiej, bo poza wszystkimi swoimi zaletami Zuzia jest bardzo konkretna i stanowcza (w przeciwieństwie do mnie) i w momentach, gdy mój ośrodek decyzyjny zaczynał szwankować Zuza mówiła: bierzemy! nie ma się co zastanawiać! Po wielkich zakupach postanowiłyśmy odpocząć u mnie przy winie i spędziłyśmy wspaniały wieczór na słuchaniu Beach Boysów, gadaniu o bzdurach i śmianiu się bez większej przyczyny. Następnego dnia z rana Szotu przyjechał po nas gigantycznym samochodem, który ledwo mieścił się na naszej malutkiej ulicy i wywieźliśmy połowę naszego dobytku do Macondo, co wyglądało malowniczo już nawet za nim trafiło na miejsce:



Kiedy już dotarliśmy do Macondo Szotu zaczął pierwsze przymiarki do naszego baru:


Oprócz tego ruszyło też malowanie kafli przy barze i sklejanie stołu, który będzie w części sklepowej i też przywędrował od nas z domu:



Pomiędzy jednym, a drugim szaleństwem wyrywam z czasu chwile na malowanie:


(ta postać zdradza moje zmęczenie tamtego dnia, kiedy ją rysowałam...) 




Wszystko będzie można obejrzeć na własne oczy w sobotę! Do zobaczenia!
                                                                                                                                           Lena

A Lena tworzy naszą własną wyspę Macondo, którą mam nadzieję odwiedzi mnóstwo ciekawych, miłych ludzi, którzy są albo zostaną naszymi przyjaciółmi. Martwię się tylko, że Lena zaczyna tęsknić za precyzją i perfekcją, a tu już krok do frustracji, złości i szaleństwa. Ale jak znam moje niezwykłe dziecko, to jej przejdzie i zostanie w swoim świecie, który jest niepowtarzalny. Właśnie się dowiedziałam, że natura robi wszystko, żebyśmy byli różni, co nas ma ocalić od bakterii i wirusów, które nie mogą się nas nauczyć. Niezły pomysł, Czuję się jak Piętaszek na tej wyspie i zaraz wyjadę i wrócę i wyjadę i wrócę... na zupełnie inną wyspę, a to już zupełnie nowa histora. 
Julia


niedziela, 15 września 2013

Jak daleko, jak blisko...

Odkrycie galeonu, wskazujące bliskość morza, pohamowało impet Josego Arcadia Buendii. Uważał to za złośliwy figiel swego przewrotnego losu. Przedtem, za cenę poświęceń i cierpień bez liku, szukał morza nie znajdując, a znalazł je teraz nie szukając, zagradzające jego drogę jak przeszkoda nie do przezwyciężenia. Wiele lat później pułkownik Aureliano Buendia przewędrował znowu ten obszar, kiedy istniał już regularny trakt pocztowy, i jedyną pozostałością statku, jaką odnalazł, był zwęglony szkielet pośrodku pola maków. Przekonany dopiero wtedy, że historia ta nie była wyłącznie tworem wyobraźni jego ojca, zastanawiał się, w jaki sposób galeon mógł dotrzeć aż do tego miejsca na lądzie. Ale Jose Arcadio Buendia nie stawiał sobie tego pytania, kiedy zobaczył morze po dalszych czterech dniach podróży, o dwanaście kilometrów od galeonu. Jego marzenia znalazły kres na brzegu tego morza barwy popiołu, spienionego i brudnego, niegodnego trudów i poświęceń i jego przygody.
- Do stu diabłów! - wykrzyknął. - Macondo jest otoczone wodą ze wszystkich stron.
Sto lat samotności Gabriel Garcia Marquez

Macondo nie tylko jest otoczone wodą, ale i ma już podłączoną wodę w łazience i przy barze! Cała łazienka jest już też wytapetowana i wygląda świetnie - teraz pracujemy nad tematem lustra i światła... Przygotowanie na 28 trwają! W środę przyszły drabiny! Nareszcie! Wszystkie sześć naszych drabin! Środa w ogóle była szalona - od rana siedziałyśmy z Martą w Macondo, która bardzo dzielnie wyskrobała ślady farby i wyszorowała dokładnie całe panele, które teraz wyglądają jak nowe. Przed południem pojawił się Szotu i od razu ruszyliśmy po zakupy - najpierw nieskończoną ilość hydraulicznych elementów (nie wiedziałam, że jest ich aż tyle - cały mikro-hydrauliczny kosmos) i spray do pomalowania kafli za barem:


potem na wyprzedaż różnych ciekawych, kawiarnianych sprzętów, gdzie kupiliśmy mnóstwo różnych rzeczy: 


...talerze, szklanki, kubki, sztućce, lampy...  Zakupy były bardzo udane i emocjonujące - musiałam podjąć dużo ważnych, ostatecznych decyzji.
W sobotę rano pojechaliśmy z Andrzejem Macgyverem i wybraliśmy półki!!! Jestem z nas bardzo dumna! Wygląda to tak:

Na razie postanowiłyśmy nie bejcować naszych drabin, bo mają boski kolor drewna i pieczątki "maksymalna wysokość wejścia". Reszta drabin spokojnie czeka na swoją kolej:

oto spokój drabin


W Manufakturze natomiast wydarzyła się rzecz zdumiewająca... Otóż przez okno widziałyśmy z Martą, że ktoś z wycieczki niemieckich turystów usiadł na naszej ławeczce i prowadził miłą konwersację ze swoim znajomym. Zaaferowane pakowaniem prezentów straciłyśmy naszego gościa z oczu i po chwili, gdy myślałyśmy już, że po prostu tajemniczy turysta odjechał w dalszą drogę jednym z autokarów parkujących przy naszej galerii okazało się, że nasz gość zniknął niczym duch i zostały po nim tylko buty:


Lena

"Jak daleko, jak blisko..." to macondowy stan. Jest pięknie w toalecie, są piękne drabiny (może jednak bejcować?), są niezwykłe rysunki Leny, są świetne lampy, ale brakuje biurka, stołu, kasetki na pieniądze, skrzyni, trzeba zmienić żarówki, powiesić szalone francuskie lustro, wymienić szybę, obudować siedzisko przy oknie, wymyć szyby, zamontować alarmy, wymienić klamkę, która jest nieformatowa i nie można jej nigdzie znaleźć, przewieźć rzeczy z domu na Pomorską, przenieść towar, przygotować witrynę i światła do niej, a to wszystko to tylko to, co sobie w tej chwili przypominam, a dotyczy jedynie pierwszej części, którą chcemy otworzyć za dwa tygodnie i to wszystko jest na głowie Leny, bo ja znikam jutro i nocą jadę do Olsztyna, ale wrócę jak co tydzień. Miałyśmy w sumie bardzo piękny weekend, głównie dzięki naszej kochanej ciotce Marylce (wszyscy niech nam zazdroszczą), wiecie lody, filmy i różne opowieści, a ponieważ Maryla wie wszystko to dowiedziałam się od niej na czym polegała technika robienia fresku i nie wiem czemu, ale jestem pod wrażeniem szalonym. Nie dosyć, że tego nie wiedziałam, to jeszcze mnie to oszołomiło! Nie mogłam od tego wydrapywania w mokrym tynku obrazów zasnąć. To był miły dzień. I zakończył się wiadomością, że być może na małym otwarciu zagra w Macondo harfistka! Wyobrażacie sobie, co będzie na dużym otwarciu!!!
 Julia

Aha, przypomniałam sobie - nie mamy nic do puszczania muzyki w Macondo. Chodzi o radio z CD, może ktoś może nam pomóc i ma taki sprzęt, który nie jest mu już potrzebny? To na pewno nie wszystko, ciąg dalszy nastąpi, a choć nieustająco pada deszcz lub deszczyk jest pięknie, zwłaszcza kiedy z samego rana jedzie się na rowerze z psem w koszyku i Leną obok, która biegnie do tajemniczego ogrodu, gdzie czekają na nas orzechy włoskie i dzikie róże...

środa, 11 września 2013

Są pewne priorytety!


W pierwszych dniach nie napotkali żadnej większej przeszkody. Zeszli kamiennym brzegiem rzeki do miejsca, gdzie przed wielu laty znaleźli zbroję rycerską, i wkroczyli do lasu ścieżką między drzewkami dzikich pomarańcz. Pod koniec pierwszego tygodnia zabili i upiekli jelenia, ale ograniczyli się do zjedzenia tylko połowy, a resztę zasolili na następne dni. Tą przezornością chcieli odwlec konieczność Zjadania papug, których niebieskie mięso miało gorzki posmak piżma. Później przez dziesięć dni z górą nie widzieli słońca. Ziemia stała się miękka i wilgotna jak popiół wulkaniczny, a roślinność coraz bardziej zdradliwa, coraz bardziej oddalał się wrzask ptaków i harmider małp. Świat zrobił się beznadziejnie smutny. Uczestnicy wyprawy czuli się przytłoczeni własnymi najdawniejszymi wspomnieniami w tym wilgotnym, milczącym raju sprzed grzechu pierworodnego, w gęstwinie, gdzie ich buty grzęzły w dymiącej oleistej mazi, a maczety niszczyły krwawe lilie i złote salamandry. Cały tydzień, prawie z sobą nie rozmawiając, z płucami umęczonymi dławiącą wonią krwi, szli jak lunatycy przez świat przygnębiającego smutku, oświetlony tylko słabym blaskiem fosforyzujących owadów. Nie mogli zawrócić, gdyż drogę, którą sobie otwierali, od razu zamykała nowa ściana roślinności wyrastająca niemal w oczach. „Nie szkodzi - mówił Jose Arcadio Buendia. - Najważniejsze to nie stracić orientacji". Nie spuszczając oka z kompasu dalej prowadził swoich ludzi ku niewidocznej północy, aż wreszcie wyszli z zaczarowanej krainy. Noc była chmurna, bez gwiazd, ale ciemność przesycało już nowe czyste powietrze. Wyczerpani długim marszem rozwiesili hamaki i pierwszy raz od dwóch tygodni mocno usnęli. Obudzili się, kiedy słońce było już wysoko na niebie, i zaniemówili z zachwytu. Naprzeciwko, w otoczeniu paproci i palm, biały i zakurzony, w cichym świetle poranka stał olbrzymi galeon hiszpański. Przechylił się lekko na; prawą burtę, z nietkniętego omasztowania zwisały strzępy żagli pośród lin obrosłych w orchidee. Kadłub, pokryty pancerzem skamieniałych małży i miękkiego mchu, zarył się mocno w kamienistym gruncie. Cała struktura zdawała się zajmować swój własny zastrzeżony teren, przestrzeń samotności i zapomnienia niedostępną niszczycielskiemu działaniu czasu i obyczajom ptaków. We wnętrzu, które podróżnicy przeszukali w milczącym napięciu, znaleźli tylko gęsty las kwiatów.
Sto lat samotności, Gabriel Garcia Marquez


Dni lecą, a w Macondo coraz więcej punktów do odhaczenia! Dziś mają przyjść drabiny... trzymajcie kciuki, bo Pan drabiniarz jest niełatwy w dotrzymywaniu terminów... 
Będziemy dziś też zeskrobywać resztki farby z podłogi, którą już (taka jestem wytrwała!) raz umyłam. Oprócz przyziemnych trudności dzielnie maluję nasze macondowe ściany:



No i zdecydowałam! Na antresoli też będą moje mazaje:








A tymczasem w łazience pojawiły się tapety!!! Już prawie słychać śpiew naszych cudowronek:


Już jakiś czas temu był u nas Krzysiu-fotograf i właśnie dostałyśmy od niego zdjęcia. Więc tak wygląda Macondo w oku aparatu profesjonalisty:






W Manufakturze natomiast oprócz wielu artystów i naszych niezwykłych klientów (ostatnio mamy sporo gości o niezwykłych historiach, i tak mamy nową biżuterię z filcu robioną przez artystkę po krakowskim ASP, która ma 86 lat!! Był też pan, również po osiemdziesiątce, który podróżuje po Polsce na rowerze i opowiadał nam o swoich przygodach!!) wszędzie latają motyle! Postanowiłam więc nakręcić film jak jeden z nich szamocze się przy oknie, ale motyl jak to motyl, akurat kiedy chciałam go nagrać postanowił się nie ruszać... Powstała więc deszczowo-motylowo-manufakturowa impresja. Nie wiem co na to mój przyjaciel-filmowiec Marcin...



U nas w domu też dzieją się cuda! W koszulę suszącą się na schodach wstąpiła dusza:


...zupełnie nie wiem już czy piszę z sensem, bo zasiedziałam się dziś rano nad papugami do oddania i zaczęłam oglądać jak gadają, śpiewają, wyglądają... niby wiedziałam, że papugi mówią, ale jednak internet jest kopalnią filmików tak różnej maści, że można w tym utonąć i teraz mam już tylko chwilę, żeby zebrać się, ubrać, pomalować, spakować, przygotować, wycałować psa i kota i wybiec z domu czym prędzej i jeszcze nie spóźnić się na skrobanie podłóg z Martą... W następnym poście dowiecie się czy zdążyłam! 

Lena

Macondo, Macondo działa ostatnio jak czarna dziura. Znikają drabiny, znika Szotu, ja też trochę znikam. Zostaje tylko Lena, ale ona też jest i nie jest. Ale za to są pewne priorytety - zawsze jest czas na chica! Jak już nam tak poznikało trochę świata to nagle znalazł się czas na pyszną kawę, smak dzieciństwa, kogel-mogel z kawą, pyszne i okrutnie słodkie! Do towarzystwa miałyśmy pannę młodą i tak zaczęłyśmy dzień w poniedziałek! My to mamy farta.





A potem praca, praca w Manufakturze, tam testujemy nowych ludzi do współpracy i w Manufakturze i w Macondo. To trudne wyzwanie, ale jak na razie dobrze nam idzie. Jest Ami, jest Mateusz, czekamy na powrót z Anglii Agaty i szykuje się Marta i Kasia. Kto z nich zostanie i na jak długo, tego nikt nie wie, życie jest pełne niespodzianek i gotowe do przygody.  Na razie jest dobrze, lubimy się, a Lena już szykuje się do pierwszego spotkania integracyjnego. Ale to co najważniejsze to MAŁE OTWARCIE MACONDO 28 WRZEŚNIA!!!!!
Otwieramy pierwszą część galerii. Otwarcie będzie połączone z wernisażem malarstwa ściennego Leny Czerniawskiej, będzie  też mały koncert - być może Mateusz zaśpiewa Franka Sinatrę. Będzie się działo jak tylko czarna dziura odda nam drabiny ( może już dziś) i odda może też Szotu? Szukamy też nowych szalonych twórców, którzy robią piękne rzeczy i chcieliby je pokazać w Macondo i chcemy ich szukać po całym świecie. Uda się to wszystko? Poddajmy się czasowi i wyobraźni, światu i marzeniom. A ja? A ja oglądam świt w Olsztynie po kolejnej podróży. A tak oto oddala się od nas świat lub jest to po prostu dotyk nieskończoności.



Julia