styczeń w Macondo

styczeń w Macondo

sobota, 16 sierpnia 2014

Letnie wariacje!


Rozmawiali bez przerwy, powtarzali sobie godzinami te same anegdoty albo z desperackim uporem przedłużali w nieskończoność zabawę w „koguta-kapłona".  Zabawa polegała na tym, że narrator pytał obecnych, czy chcą, żeby im opowiedział historię o kogucie-kapłonie, i kiedy oni odpowiadali, że „tak", narrator mówił, że nie prosił ich, żeby powiedzieli „tak", tylko pytał, czy chcieliby usłyszeć historię o kogucie-kapłonie, a kiedy odpowiadali, że nie chcą, narrator mówił, że nie prosił ich, żeby mówili „nie", tylko pytał, czy chcą usłyszeć opowieść o kogucie-kapłonie, a kiedy wszyscy milczeli, narrator mówił im, że nie prosił ich, żeby milczeli, tylko pytał, czy opowiedzieć historię o kogucie-kapłonie, i nikt nie mógł odejść, ponieważ narrator mówił, że nie prosił ich, żeby sobie poszli, tylko pytał, czy ma opowiedzieć o kogucie-kapłonie, i tak dalej, w błędnym kole, które obracało się nieustannie przez całe noce.
Kiedy Jose Arcadio Buendia zdał sobie sprawę, że plaga ogarnęła całe miasto, zebrał wszystkich ojców rodzin, żeby przekazać im to, co sam wiedział o zarazie bezsenności. Podjęto kroki zapobiegające rozprzestrzenianiu się jej na inne osiedla położone w okolicy bagnisk. Zdjęto więc kozom dzwonki, wymienione z Arabami za papugi, i pozostawiono je przy rogatkach do dyspozycji tych, co wbrew uprzedzeniom rozstawionych straży upierali się przy wejściu do grodu. Wszyscy obcy, którzy krążyli wówczas po ulicach Macondo, musieli swoimi dzwoneczkami oznajmiać zarażonym, że oni są zdrowi. Nie pozwolono im ani jeść, ani pić podczas pobytu, gdyż wiadomo było, że zaraza przenosi się tylko przez przewód pokarmowy i że wszystkie produkty do jedzenia i picia zarażone są bakcylem bezsenności. W ten sposób utrzymano plagę w granicach miasteczka.
                                                                            Gabriel Garcia Marquez "Sto lat samotności"

...Tak! To moja wina, przyznaję się! To moja wina, że tak długo nie pisałyśmy nic na blogu, bo z zaskoczenia wyjechałam do Bristolu, wróciłam na Noc Nadodrza i już znowu wyruszyłam do Lipnicy Murowanej i tak minęły ponad dwa tygodnie na wakacyjnych rozkoszach. 
Musimy się więc cofnąć aż do melancholijnego, lipcowego wieczoru, którego chłodny, deszczowy nastrój rozwiał wernisaż Zuzanny Dyrdy. Serigrafie Zuzy zadziałały na wszystkich w sposób, którego się spodziewałam, powodując, że myśl "enjoy jour confusion" wplotło się w każdą, nawet najdrobniejszą konwersację i zostało przez wielu gości przejęte jako nowe motto.




Kilka dni po wernisażu nagle i niespodziewanie przeniosłam się na tydzień w bristolską rzeczywistość, wstrzymałam oddech i w oderwaniu od tego co "TU", gdzie Was wszystkich zostawiłam pochłaniałam angielskie domy jak z filmów, gościnnych, dziwnych przewodników, piękną dziewczynę śpiewającą tylko dla nas, rozpacz jej złamanego serca, katedrę bez dachu, wietrzne wybrzeże, czcionki drukarskie, jaszczurko-węże i różnorodne malarstwo ścienne, które nawiązywało z nami dialog na każdym kroku.

Po powrocie z bristolskiego snu właściwie od razu z lotniska pojechałam do Macondo na Noc Nadodrza, a tam już czekały błądzące z zadowoleniem tłumy zwiedzających. Nasza filmowa zabawa udała się aż nadzwyczaj dobrze, wszyscy losujący ze śmiechem odczytywali swoje nowe nazwiska prosto z gwiazd. Najbardziej zaskakującym zestawieniem okazała się mała dziewczynka, która stojąc jeszcze na krześle po uprzednim sięganiu po swoją gwiazdę powiedziała "...a ja jestem Jerzy Stuhr!". 
Uwielbiam Noce Nadodrza i energię jaką wzniecają! 




...ale o odpoczynku po takim maratonie mogłam pomyśleć dopiero, gdy dotarłam już do Lipnicy Murowanej, gdzie jak co roku prowadziłam warsztaty plastyczne z młodymi i zdolnymi. Jak co roku uzdrowiłam się, odpoczęłam, złapałam i nową energię i dostałam tyle dobrych emocji, śmiechu i czasu na rozmawianie o wszystkim. Ostatnio wykonałam ponadprzeciętną ilość samozamachów pustoszących przyzwyczajenia, od tych najbardziej banalnych po drastyczne, że bez tych kilku dni w Lipnicy chyba nie odzyskałabym równowagi. Kocham Lipnicę i to jest mój schron.
Lena



A tutaj bez Leny było istne szaleństwo. Prawie codziennie przyjeżdżali różni nasi artyści i przywozili ze sobą wspaniałe rzeczy do naszego jarmarku cudów. Tak więc dwoiłam się i troiłam, żeby ze wszystkim nadążyć a do tego byłam sama w Macondo, więc rozumiecie, że nie było łatwo... Nic nie wiem, co działo się dookoła, a tu festiwal filmowy, wystawa wspaniała w Muzeum Architektury, koncerty - Wrocław latem jest naprawdę niezwykły. Ale za to robię już wspaniałą kawę mrożoną tylko jeszcze trochę boję się soków wyciskanych, ale jak poćwiczę to kto wie... No i muszę spróbować z bezowym ciastem. To pewnie trudne, jak każdy pierwszy raz! Na razie zbieram z pól i łąk rumianki i pięknie od nich pachnie całe Macondo. Dostałyśmy kartkę piękną z pozdrowieniami z Pienin (wzruszyłam się, to takie miłe, a ja uwielbiam dostawać widokówki), odbył się u nas pierwszy wieczór panieński, no i pierwszy wernisaż bez Leny, naszego kuratora. Kierownictwo przejęła Zuzanna, przyjaciółka autorki i Leny i moja i nie byle jaki fachowiec. A była to wystawa Alicji  Chojnackiej "Kult kobiecości". 






Na naszych ścianach zawisły niezwykłe rysunki kobiet bez twarzy a jedynie ze swoim ciałem sprowadzonym do znaku, symbolu, skrótu skrywanej przed światem tajemnicy jego istnienia i jego intymności. Odbyła się też wspaniała rozmowa autorki z publicznością o tym jak zmienia się stosunek nas do naszego ciała, naszej intymności, jak odsłaniając tajemnicę zyskujemy odwagę mówienia o tym kim jesteśmy. Krzysztof, nasz przyjaciel macondowy upomniał się nawet o takie spojrzenie na mężczyznę, ale czy autorka podejmie wyzwanie zobaczymy. Wieczór był bardzo artystyczny i filozoficzny, a widzowie wędrowali po wystawie przez parę godzin. A teraz jest spokojnieszy tydzień, wystawiłyśmy przed Macondo jabłka włączając się w akcję "Jedz jabłka", 

Lena porządkuje półki i ściany tworząc nowe kompozycje, ja miałam dwa dni wolnego... Spróbuję nowego ciasta marchewkowego, eksperymenty z bezą wychodzą mi na razie tak sobie.
A przed nami kolejny salon poezji.

Tym razem zapraszamy na spotkanie z poezją Haliny Poświatowskiej. To ważna postać w naszej literaturze i w mojej biografii. Życie opierające się śmierci z taką siłą, energią i miłością, że warto się w jej poezji zanurzyć, by zyskać odwagę i  poczuć jak dobrze jest być. Bo czasami, niestety, udaje się nam o tym zapominać. Wiersze Haliny Poświatowskiej będzie czytać Wiktoria Czubaszek, zaśpiewa Marzenna Wojak, a zagra Marcin Graborz. To będzie niezwykły wieczór 23 sierpnia o godzinie 20-tej w sobotę poczujemy ból i radość istnienia. Do zobaczenia.
 Julia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz