styczeń w Macondo

styczeń w Macondo

czwartek, 6 lutego 2014

Coś jak trzęsienie ziemi

Spontanicznie, bez żadnych wstępnych napomknień, opowiedział o wszystkim bratu.
Mały Aureliano z początku rozumiał tylko ryzyko olbrzymiego niebezpieczeństwa, jakie oznaczały przygody brata, nie umiał jednak pojąć ich uroku. Stopniowo i jego zaczęła ogarniać ta sama gorączka. Kazał sobie opowiadać ze szczegółami wszystkie perypetie, starał się przeżywać cierpienia i rozkosz brata, czuł się przerażony i szczęśliwy. Czekał na niego nie śpiąc aż do świtu w swym samotnym łóżku, którego materac parzył jak rozżarzone węgle, a potem rozmawiali aż do chwili, kiedy trzeba było wstawać. Bardzo szybko obaj zaczęli cierpieć na to samo odrętwienie, odczuwać tę samą pogardę dla alchemii i mądrości ojca, obaj schronili się w swej samotności. „Ci chłopcy chodzą jak nieprzytomni - mówiła Urszula. - Pewnie mają robaki". Przyrządziła im obrzydliwy napar z utłuczonej na proszek lebiody, co obaj wypili z nieoczekiwanym stoicyzmem, po czym jedenaście razy tego dnia siadali równocześnie na nocnikach, aż wydalili pasożyty, które pokazywali wszystkim z wielką radością, bo pozwoliły zmylić Urszulę co do przyczyny ich stanu ducha. Aureliano mógł już wówczas nie tylko rozumieć, ale i przeżywać doświadczenia brata jak własne, bo kiedyś, gdy ten wyjaśniał nader drobiazgowo mechanizm miłości, przerwał pytaniem: „I co się wtedy czuje?". Na co Jose Arcadio odpowiedział bez namysłu:
- Coś jak trzęsienie ziemi.
Sto lat samotności, Gabriel Garcia Marquez

Niedziela minęła nam w Macondo fantastycznie - dzięki opowieściom Przemka i Piotrka czuję się jakbym naprawdę była w Iranie! Odwiedziło nas mnóstwo gości, którzy  wysłuchali całe półtorej godziny opowieści o tym nieznanym nam kraju, a po wszystkim padło jeszcze mnóstwo pytań. Z żalem pożegnałam chłopaków, bo spędzanie z nimi czasu jest fantastycznym antydepresantem!

A teraz już niecierpliwie wyczekujemy soboty, bo przed nami wernisaż wystawy Hanny Zamelskiej (najfajniejszej na świecie!) 


Hania przyjeżdża do nas w piątek i czeka nas cała noc montażowa... ale z Hanią wszystko - nawet robota w nocy - wydaje się być miłą perspektywą! 
Wymyśliłyśmy też ciekawą interakcję na wernisaż. Otóż na naszej antresoli zaaranżujemy specjalne miejsce, w którym Hania będzie robić zdjęcia wszystkim chętnym. Fotografie ukarzą się potem na naszym blogu, facebooku oraz jako instalacja w Macondo! Będzie świetnie! 
Poprosiłam Hanię, żeby wyjaśniła też na czym polega jej technika pracy o tak skomplikowanej nazwie, więc teraz przekazuję głos artystce:

2 lata temu kupiłam sobie aparat cyfrowy. Miał naprawdę dużo guziczków, pokręteł, funkcji i baaardzo grubą instrukcję obsługi. Ale przecież nikt nie czyta instrukcji... Zapisałam się zatem na podstawowy kurs fotografii. I tak to się zaczęło. Wpadłam jak śliwka w kompot w tę całą fotografię. Dzisiaj uprawiam fotografię techniką XIX-to wieczną. Wiem wiem, nie ogarnęłam guziczków w cyfrówce... Mokra płyta kolodionowa zwana ambrotypią to magia w czystej postaci. Proces polega na oblaniu szklanej płyty kolodionoem, uczuleniu go w azotanie srebra, naświetleniu obrazu, wywołaniu i utrwaleniu. Na całość mamy około 10 minut i wszystko odbywa się na mokro. Powstaje piękna fotografia na szkle, gdzie biele się srebrzą, a czerń jest głęboka. Proces bardzo kapryśny i nieprzewidywalny, ale właśnie za to go kocham. Za czas, który spędzam z osobą fotografowaną – bo wykonanie 1 zdjęcia to około 30 minut. Ileż zdjęć cyfrówką w tym czasie można by zrobić ! Za czas spędzony w ciemni i ten najpiękniejszy moment gdy ukazuje się obraz. Czasem sobie myślę, ze chemia użyta w procesie to najpiękniejsze pluginy do fotoszopa. A ja czuję się jak malarz, bo takie cuda wychodzą. A najfajniejsze jest to, że to nie fizyka kwantowa i każdy może.


Sami widzicie, że będzie ciekawie!

Na koniec miły akcent - dziś skończyłyśmy oglądać ostatni sezon House'a i nie mogę przestać nucić ostatniej piosenki tego serialu:

P.S. Myślę, że spełnianie swoich marzeń też daje efekt trzęsienia ziemi - polecam!
Lena

I udało się, nasz nowy cykl spotkań z podróżnikami okazał się trafiony w dziesiątkę. Jak zwykle przed rozpoczęciem miałam tremę, czy ktoś przyjdzie, czy się uda, czy będzie pusto, czy zabraknie miejsc.
 I wydarzyło się to drugie! W niedzielę o trzeciej zapełniło się w Macondo, goście pili kawę, jedli nasz jabłecznik na gorąco, z bitą śmietaną lub bez i słuchali i oglądali zdjęcia z kraju odległego od nas o tysiące kilometrów. I wszyscy czuliśmy się blisko pustyni i wielbłądów biegających luzem i żółtych arbuzów. To było takie piękne w swojej prostocie i pasji chłopców w odkrywaniu nowego świata. I w tych, którzy chcieli ich słuchać i przeżyć tę podróż razem z nimi. 














Cieszę się, że się udało, bo każdy z nas nosi w sobie ducha Kolumba. A więc będziemy podróżować...
A teraz będzie Hania i spotkanie z nią to czysta radość, a co dopiero z jej niezwykłymi fotografiami! I znów będę miała tremę, czy ... Będziecie, prawda? i zrobimy sobie zdjęcie utrwalając chwilę i zatrzymując czas. Niezła sztuczka, prawda? Jestem trochę zmęczona, ale to nic, może wystarczy się przespać? No to do soboty. Pa. 
Julia

2 komentarze:

  1. I ja na spotkaniu byłam i cudnie się bawiłam! Wiele się dowiedziałam...i już wiem, że czasu nie zmarnowałam:)
    Podróżnicy wspaniali z pasją opowiadali.
    Dziękuję zatem szczerze i jeszcze Was odwiedzę:)
    Elka z drugiej strony ulicy, dalszych sukcesów Macondo życzy:)

    OdpowiedzUsuń
  2. ! wierzem - to bardzo pasuje do naszych literackich fasynacji! Dziękujemy i koniecznie zapraszamy!

    OdpowiedzUsuń